Rozdział szósty – Zmiana
Levy szła powoli tuż przy ramieniu Gajeela i patrzyła na pozostałych
magów z niepokojem. Panowała napięta atmosfera. Wszyscy szli oddzielnie ze
spuszczonymi głowami. Byli zszokowani tym, co zaszło przy dawnej siedzibie
Snake Treasure jeszcze kilka chwil temu.
- Jak to… kim jestem? – Lucy zadrżał głos. –
Nie poznajesz mnie?
- Ja… Nie – odpowiedziała Levy. Wyglądała na
wystraszoną. – Niczego nie pamiętam. Przykro mi – dodała po chwili.
- Ale przed chwilą wypowiedziałaś moje imię!
– powiedział Gajeel. – Coś jednak pamiętasz!
Levy spojrzała na niego pustym wzrokiem.
Przez sekundę wydawało mu się, że zagościła w nim mała iskierka, lecz to
wrażenie szybko minęło.
- Kiedy się przebudziłam, nie pamiętałam
nawet własnego imienia. Ale wiedziałam, kim jesteś. Gdy mnie niosłeś,
natychmiast poznałam, kto mnie uratował. Skądś wiedziałam, jak wyglądasz. Byłeś
dla mnie… kimś bardzo ważnym. – Przerwała na chwilę, po czym wypowiedziała z
pozoru nieistotne zdanie, ale właśnie te kilka słów wstrząsnęło magami do
głębi.
- Czy możesz jeszcze raz wypowiedzieć moje
imię?
Gajeel zawahał się. Chciał, żeby to wszystko
było jakimś pieprzonym snem.
- Levy. Levy McGarden.
Jeszcze żadne słowa nie przeszły mu tak
ciężko przez gardło. Przecież to nigdy już nie będzie to samo imię, co kiedyś.
- Dochodzimy do miasta – przerwał ciszę Lily.
Gajeel czuł się coraz bardziej niezręcznie.
Z każdym kilometrem i podejrzanym dźwiękiem Levy coraz bardziej się do niego
przybliżała. Wydawało się, że boi się Lucy i reszty, tylko jemu ufa. Takie
sytuacje były nie dla niego. Rozumiał, że dziewczyna potrzebuje teraz jakiegoś
oparcia, kogoś, kto mógłby zapewnić jej ochronę. Starał się być tym oparciem,
ale z każdą minutą przekonywał się, że nie może sobie z tym poradzić. Coś
przemknęło w trawie. Levy złapała go za ramię. Tego już za wiele.
- Czy możesz się tak do mnie nie kleić? –
spytał, wysilając się na w miarę spokojny ton. Dziewczyna spuściła głowę i bez
słowa uwolniła jego rękę z uścisku. Jednak
nie zostało w niej nic z dawnej siebie, pomyślał. Tamta Levy nawet nie odważyłaby się złapać go za rękę. Natychmiast
skarcił się za tą myśl, ale teraz już nie było odwrotu. Zaczął myśleć o
niebieskowłosej i nagle dogrzebał się do wspomnienia umierającej przyjaciółki.
Wtedy wyszeptała coś, co wyryło się w jego umyśle. Powiedziała, że go kocha…
Już naprawdę nie wiedział, co o tym myśleć.
To musiała być prawda, przecież nie kłamie się przy ostatnich słowach… A jednak
nadal nie mógł w to uwierzyć. Miał za czuły słuch, raczej nie mógł się
przesłyszeć. A teraz już nigdy nie dowie się, czy te słowa były naprawdę. Teraz
miał obok siebie inną Levy.
- Hej, ktoś się w ogóle zastanawiał, co
powiemy panu Heilowi? – odezwał się Gray.
- Musimy powiedzieć prawdę – odpowiedziała
Erza. – I przyjąć konsekwencje.
Znów zapadła cisza. Gajeel nie wytrzymał i
przyśpieszył kroku, po chwili wychodząc naprzód. Levy potruchtała za nim.
- Co ty planujesz, Gajeel? – spytał Natsu,
oburzony, że już nie idzie na przedzie.
- Przymknij się, zapałko – warknął w
odpowiedzi. Natsu już miał coś odkrzyknąć, lecz Lucy obdarzyła go morderczym
spojrzeniem.
- Daleko jeszcze, Lily? – spytała kotka.
- Już dochodzimy – odpowiedział. Spojrzał na
przyjaciela na przedzie. W jego oczach czaiła się determinacja.
***
- Kolejna porcja! – kelner postawił przy
zlewie stertę brudnych talerzy. Gdy odszedł, Kanata westchnął cierpiętniczo.
Nawet nie skończył myć poprzednich naczyń, a już mu dają kolejne. Powoli
rozumiał, dlaczego pomywacze wynosili się stąd po kilku dniach.
Ale nie mógł nic na to poradzić. Kasy
potrzebował od zaraz, do tego właściciel gospody dużo sobie policzył za opiekę
nad rannym Shoutą. Musiał myć te cholerne talerze, dopóki jego brat całkiem nie
wydobrzeje. Wtedy dołączą do jakiejś innej gildii i zaraz wezmą misję, żeby
jakoś się utrzymać. W końcu tak robili zawsze, gdy podpadli mistrzowi.
Dlaczego każda gildia poszukująca członków
musi być nielegalna lub po prostu nieodpowiednia? Nagle przypomniał sobie czasy
w Phantom Lord – kiedy to mieli własne mieszkanie i myśleli, że ich mistrz jest
najlepszy i że mają najlepszych członków. Ech, wtedy przynajmniej mieli forsę
na jedzenie i dom. Później było tylko gorzej – w trzech kolejnych siedzibach
często spali w budynku gildii i musieli ciągle biegać na misje, żeby zebrać na
obiad. Do tego jeszcze dochodziło znęcanie się nad Shoutą często kończące się
śmiercią dokuczających. Jego braciszek zawsze miał problemy z opanowaniem
swojej magii. Ale przynajmniej była ona tak silna, że umiał sam sobie usuwać
kolejne znaki przynależności do gildii ze skóry.
Aż przygarnął ich spod mostu Yurid.
Oczywiście Kanata nie chciał z nim iść, ale gdyby tego nie zrobili, pewnie
dawno umarliby z głodu. Znowu mieli mieszkanie i kasę, no i Shoucie się tam
podobało (od czasu pierwszego zabójstwa swojego dręczyciela ma na punkcie
morderstw tak zwanego świra. W gruncie rzeczy jednak to dobry chłopak i nie
zabija bez powodu. Daj mu powód, bo jeśli nie, to nie tknie ofiary). Jemu
niezbyt pasowała praca dla mrocznej gildii, ale ważne było, że bratu jest tam
dobrze. A potem doszedł Ayaku i udało mu się znaleźć tą dziewczynę od
McGarden’ów… Wszystko się poplątało. Kanata czuł, że nie mogą dłużej pozostać w
tym miejscu, a podjął ostateczną decyzję, gdy Yurid prawie pobił Shoutę na
śmierć. Udało mu się bez problemu opuścić miasto, ale jego brat dostał gorączki,
a niektóre rany zaczęły ropieć i puchnąć. Koniec końców utkwił tu, w
przydrożnej gospodzie, gdzie zawsze było pełno ludzi i talerzy do zmywania.
Znów westchnął. I to ma być życie? No tak, na pewno lepsze od śmierci z rąk
Yurida i pójście do piekła.
- Braciszku – Shouta zjawił się w drzwiach.
Wyglądał bardzo źle.
- Shouta! Nie możesz jeszcze wstawać,
głupku! – natychmiast rzucił robotę i podszedł do brata. – Masz wracać do
pokoju i się położyć!
- Przebiegał tędy zwierzak Ayaku, Ukon… -
Shouta wsparł się o framugę, żeby nie upaść. – Chyba mnie wyczuł… Okrąża
gospodę. Może zawołać Ayaku.
Kanata zamarł. Zupełnie zapomniał o Ukonie,
magicznym chowańcu tego gówniarza. No cóż, przyzwał go tylko raz, podobno
kosztuje go to dużo siły. Czarny wąż z białym symbolem gildii na czole stanął
mu przed oczami. Musieli uciekać, lecz w tym samym momencie Shouta osunął się
na podłogę. Kanata przełożył sobie jego ramię przez kark i zaciągnął do łóżka.
Będzie bronić brata za wszelką cenę. W końcu taką obietnicę złożył umierającej
matce.
***
Zanim magowie dotarli jeszcze do drzwi
kamienicy, Filly wybiegł im naprzeciw. Przebiegł wzrokiem po niedawnych
gościach i spytał ostrożnie:
- A gdzie jest mama?
- Filly, wpuścisz nas do środka? – spytał
Lily wymijająco.
- Gdzie jest moja mama?! – po policzkach
chłopca zaczęły płynąć łzy. Z kamienicy wyszedł Heil. Wypatrzył pośród
przybyłych Levy i podszedł do niej. Dziewczyna przestraszyła się i schowała za
Gajeelem. Smoczy Zabójca popatrzył Heilowi w oczy. Dorównywał mu wzrostem.
- Pan jest ojcem Levy? – spytał dla
pewności.
- Tak. Czemu moja córka się przede mną
chowa? I czemu nie ma z wami mojej żony? – Heil przebiegł po magach groźnym
wzrokiem. – Wiedziałem. Od początku wiedziałem, że tak się stanie!
- Jeśli naprawdę chce pan kogoś winić, to
nie nas! – powiedział Gajeel. – Pani Rosalie wiedziała, że naraża się na
niebezpieczeństwo, ale mimo to poszła ratować swoją córkę! Staraliśmy się z
całych sił, żeby obu nic się nie stało, ale… przeciwnik był trochę silniejszy.
– Lily nie poznawał przyjaciela. Przyznać, że ktoś był silniejszy od niego? To
na pewno ten sam Gajeel, którego znał?
- Przez tego Yurida i jego sługusów Levy
straciła pamięć, a pani Rosalie została porwana! To wszystko przez nich i głupi
skarb rodzinny. A ja przysięgam, że ich złapię i wymierzę odpowiednią karę.
- Wszyscy przysięgamy, Gajeel – Erza
położyła mu dłoń na ramieniu. – Nawet za cenę naszych żyć. Tu już chodzi o
zemstę za naszą przyjaciółkę. – Levy wychynęła zza pleców Gajeela. Filly otarł
łzy, a gniew Heila trochę zelżał.
- No dobrze. W jakiś dziwaczny sposób wam
wierzę. Jeśli chcecie, to wchodźcie.
Właśnie w tej chwili nastąpił wybuch po
zachodniej stronie miasta.
- Woah, co to było? – spytał Natsu. Gajeel
coś sobie uświadomił. Niedaleko od miejsca wybuchu był jego stary dom.
- Zostawiam wam Levy! – powiedział, porwał
Lily’ego i pobiegł ulicą.
- Gajeel, czekaj! Gdzie ty się wybierasz?! –
krzyknęła za nim Erza.
- Załatwić porachunki! – odpowiedział. – Nie
ważcie się za mną iść!
Miał złe przeczucia co do tego wybuchu.
Chciał się tam znaleźć jak najszybciej. A nóż spotka się z Yuridem i tym
gówniarzem. Nie mógł się doczekać, aż skopie im tyłki.
***
- Ten Gajeel… Pobiegł tam bez słowa
wyjaśnienia! – prychnął Natsu. – Lucy, czemu ja nie mogę za nim iść?
- Mnie się nie pytaj, to Erza ci tego
zakazała – westchnęła blondynka. – To czekanie jest strasznie niepokojące. Ile
jeszcze ona będzie opowiadać co się stało panu Heilowi?
- Nudzę się! – Natsu ziewnął przeciągle. – I
jeszcze na myśl, że Gray poszedł zorganizować transport… niedobrze mi.
- Przepraszam, ale czy możecie być trochę
ciszej? – odezwał się Filly. – Nie mogę się skupić na lekcjach. A tak w ogóle
to dlaczego jesteście w moim pokoju?
- Niedługo wychodzimy, także musisz jeszcze
chwilę wytrzymać – powiedział Natsu. – Głupi Happy… Musiał wybyć na misję z
Carlą i Wendy. Nie musiałbym z powrotem znowu jeździć powozem…
- Hej, powóz już tu jest – Gray stanął w
drzwiach. – Ale Gajeela nadal nie widać…
- Zignoruj go, jak chce, to niech sobie sam
wraca.
- Natsu! Gray, poproś woźnicę, żeby trochę
zaczekał. Musimy jeszcze poczekać na Erzę… i Levy – Lucy spuściła wzrok, gdy
wypowiadała imię przyjaciółki.
- Hej, Lucy, nie dołuj się tak – spróbował
pocieszyć ją Natsu. – Wszystko będzie dobrze. Levy na pewno z czasem sobie
wszystko przypomni.
- Starczy, zapałko – skarcił go Gray. – Nie
widzisz, że pogarszasz sprawę?
- Nie, dziękuję wam za troskę – Lucy
uśmiechnęła się smutno. – Nic mi nie jest.
Chłopcy spojrzeli na nią smutno i pogrążyli
się we własnych myślach.
***
Kanata szybko skończył myć pozostałe talerze
i poprosił jednego z pomywaczy, żeby go na chwilę zastąpił. Na szczęście się
zgodził, a blondyn wybiegł na dwór. Wieczór był mroźny, wiatr kąsał go w twarz.
W końcu zauważył poruszającą się w świetle latarni czarną, połyskującą smugę.
Szybko zapalił ogień w dłoni i zaczął się skradać. Już miał zabić węża, gdy
kilka kroków od niego zmaterializował się Ayaku.
- A więc tu się chowasz, śmieciu – syknął i
odwołał chowańca. Wyjął swój sztylet, a na jego twarzy rozlał się ohydny
uśmiech.
Kanata wiedział, że będzie musiał walczyć. W
życiu nie załatwi tego pokojowo z tym gówniarzem. Ale co będzie, jeśli przegra?
Zacisnął pięści. Przecież nie przegra. W
oknie gospody zobaczył śpiącego Shoutę.
***
- Ej, Gajeel, przecież wiesz, że mam złamane
skrzydło! Czemu zabrałeś mnie ze sobą?
- Skrzydło chyba nie przeszkadza ci w walce?
Do tego potrzeba nas dwóch.
- A jeśli to naprawdę oni? Czemu nie
pozwoliłeś Natsu i reszcie iść ze sobą?
- Ucisz się! Nie potrzebuję ich. To jest
sprawa pomiędzy mną a Yuridem.
Lily miał wątpliwości, czy tylko we dwójkę
sobie poradzą. Jest o dwóch przeciwników mniej, ale nie wiedzieli, jaką siłą
dysponował Yurid. Mimo wszystko wierzył Gajeelowi. Wtedy go zaskoczono. Drugi
raz na pewno nie da się pokonać.
Gajeel był już prawie na miejscu. Jeszcze
tylko kilka minut i tam dotrą. A wtedy da temu draniowi nauczkę, że nie
zadziera się z Fairy Tail. Rodzona matka go nie pozna.
Widział już jego kamienicę. Nagle rozległ
się przeciągły zgrzyt i dach domu zsunął się na ziemię. Minęło go kilka
uciekających ludzi. Rumor był tak głośny, że musiał zatkać uszy.
- Tam jest! – Lily wskazał na skrzyżowanie
ulic kilka metrów przed nimi. – To Yurid!
Gajeel dostrzegł srebrną czuprynę pośród
gruzów. Yurid wrzasnął jakieś niezrozumiałe zaklęcie i w ostatnią ocalałą
ścianę domu uderzyło coś w rodzaju wielkiej, czarnej kuli.
- Chwila, czy to było… Niemożliwe… - Lily
zamrugał z niedowierzaniem.
- Co takiego? – Gajeel popatrzył na kotka.
- To było zaklęcie skryptu… Yurid jest
magiem skryptów!
- Że co? – Gajeel doskoczył do Yurida.
Srebrnowłosy powoli odwrócił głowę w jego stronę. Malowała się na niej wściekłość.
- Ach, świetnie się składa. Szukałem cię.
- To prawda, że jesteś magiem skryptów?
- A jeśli tak to co? I tak mogę was
zmiażdżyć! Soliddo Scuripto! Hammer!
Uskoczyli przed ogromnym, czarnym młotem.
- Tetsuryuu
no Hokou! Dostałem go? – Gajeel miał ograniczoną widoczność przez wszędzie
unoszący się pył, ale jego słuch nie zawiódł. Uchylił się przed czarną strzałą
i odwrócił się błyskawicznie.
- Draniu, gdzie jest pani Rosalie?! –
krzyknął w jego kierunku. Yurid tylko się uśmiechnął.
- Zapewne nas teraz obserwuje. Ciekawe, czy
będzie bardziej skłonna do rozmów, kiedy zobaczy, jak umierasz z jej winy! Soliddo Scuripto! Knives!
Lily odbił czarne noże mieczem i przypuścił
atak, jednak Yurid stworzył tarczę. Kiedy miecz kota wbił się w ciemny metal,
sam zaczął robić się czarny i palić go w ręce. Lily odskoczył.
- Tch. Nie wzywaj mnie w takim momencie! –
wykrzyknął Yurid do Ayaku, który pojawił się nagle u jego boku. Lily wydał
stłumiony okrzyk, kiedy zobaczył dwóch blondynów. Ayaku trzymał ich za włosy.
Byli straszliwie poharatani i nieprzytomni.
- Mistrzu – Ayaku ukląkł nie zważając na
wrogów. – Ta kobieta chce mówić.
- Myślicie, że możecie uciec?! – Gajeel
rzucił się na znikających przeciwników, ale Yurid odparował jego metalowe ramię
tarczą.
- Innym razem, chłopaku – powiedział, a
Ayaku zaśmiał się szyderczo. Po chwili zniknęli im z oczu. Lily wrócił do
mniejszej formy.
- Cholera – zaklął Gajeel pod nosem. – Znowu
nam uciekli. Głupie szczury.
- Kiedy będziemy wracać, chciałbym zamienić
z tobą słówko, Gajeel – powiedział Lily.
***
Kanata powoli się budził.
- Shouta… Gdzie on jest? – wymamrotał. W
ustach poczuł krew, a na rękach kajdany. Wraz z odzyskiwaniem przytomności
coraz bardziej odczuwał pieczenie na całym ciele. Po chwili dołączył się rwący
ból w kolanach. Aha, rozumiem. Wykręcili
mi nogi, żebym nie mógł się ruszyć. Czuł jednak, że nawet bez tego nie
mógłby nawet się szarpnąć. Głowa pulsowała, mięśnie odmawiały posłuszeństwa, a
wzrok co chwila się zamazywał. To chyba
skutki trucizny tego przeklętego węża. Cholera, nie potrafię wygrać z głupim
chowańcem… Chyba faktycznie jestem żałosny.
Usłyszał skrzypnięcie drzwi i stukanie
obcasów. Tylko nie ten gówniarz. Każdy, tylko nie on.
Drzwi zamknięto, a „ktoś” oddalił się o parę
kroków.
- Żyjesz, braciszku? – znajomy głos
podziałał na niego jak wiadro zimnej wody. Gwałtownie podniósł głowę i skupił
wzrok na przeciwnej stronie pomieszczenia. Nie było wątpliwości – na stołku
siedział Shouta.
- Podejdź bliżej – poprosił Kanata. Nie
widział brata zbyt dobrze w marnym świetle i przez swój niezbyt dobrze
pracujący wzrok. Czuł niesamowitą ulgę, że nic mu się nie stało. Shouta
posłuchał go, zabrał stołek i podszedł do poharatanego Kanaty.
- Nieźle cię załatwili, braciszku –
powiedział. Miał dziwny głos. Jakby czegoś się bał.
- A ty wyglądasz, jakby ostatnich trzy dni w
ogóle nie było – Kanata próbował się zaśmiać, ale tylko się rozkaszlał. – No
pewnie, ty przecież jesteś dla nich cenniejszy. Z tą swoją demoniczną mocą
jesteś jak armata w ich rękach. Zastanawiam się, po co im jeszcze Ogień
Yatori’ego.
- Tak… też się nad tym zastanawiam – Shoucie
drżał głos. Na uniesione ramiona Kanaty spadło kilka gorących kropel. Dojrzał
błysk spod rękawa brata.
-
Wiesz, spodziewałem się, że tak to będzie wyglądać – Kanata uniósł głowę i
spojrzał bratu w oczy. – Podziwiam, że wytrzymałeś, kiedy Ayaku grzebał ci w
ciele. Postaraj się jakoś wytrzymać z nim i Yuridem. I nie waż się umierać,
dobra?
- Braciszku… Ja nie chcę… Po raz pierwszy w
życiu nie chcę kogoś zabijać…
- Nawet nie wiesz, jak się z tego powodu
cieszę. Nie przekraczaj tej granicy. Bo nie będę mógł spojrzeć ci później w
oczy.
- Nie mów tak… Braciszku…
- Rozkazali ci, nie? No to szybko, bo sami
to zrobią. A tego najbardziej bym nie chciał.
Ręka Shouty drgała jak w gorączce. Nie mógł
już powstrzymać łez.
- Kocham cię, braciszku… - wyjąkał i wbił
nóż w pierś brata. Kanata nie spuścił wzroku ani na chwilę. Nawet gdy Shouta
wyjął nóż z jego ciała, a z jego ust zaczęła lecieć krew. Nawet gdy oczy
zaczęły mu się zamykać i wypłynęły z nich łzy. Nawet gdy brat przypadł do niego
i zaczął krzyczeć.
- Ja też cię kocham.
***
- Niedobrze mi… Czemu nie poszliśmy na
piechotę? – spytał Natsu, trzymając się za brzuch.
- Cicho bądź, bo Erza cię znokautuje! –
skarcił go Gray.
- Chciałabym przypomnieć, że Erza siedzi na
miejscu woźnicy… - odezwała się Lucy – więc nie może znokautować Natsu.
- A kto ją tam wie… - prychnął Gray. –
Zobacz, zapałko, Gajeel nie narzeka! – gdy to powiedział, spojrzał na twarz
Smoczego Zabójcy siedzącego naprzeciwko i zaraz zmienił zdanie.
Gajeel prychnął. Jemu też nie było lekko,
kiedy przy każdym wstrząsie chciało mu się rzygać, ale miał swoją godność. Jego
nie położy zwykła choroba lokomocyjna. Zwłaszcza przy Levy.
Natychmiast skarcił się za tą myśl.
Niebieskowłosa patrzyła w okno nieobecnym wzrokiem.
- Chyba znowu będzie padać – Lucy zwróciła
się do Levy. – Niebo jest takie szare…
- Mhm – odpowiedziała dziewczyna
niewyraźnie. Gajeel przyłapał się na obserwowaniu, jak jej włosy lekko falują
przy wstrząsach powozu. Odwrócił głowę i też spojrzał w okno. W powozie
zapanowała niezręczna cisza przerywana co jakiś czas jękami Natsu.
- Ej, ferajna – Erza odsunęła zasłonkę z
przedniego okna i zajrzała do środka powozu. – Dojeżdżamy. Odprowadzę Levy do
akademika, dobrze?
- Levy – chan, zgadzasz się? – spytała Lucy.
Levy kiwnęła głową.
Nawet gdy powóz się zatrzymał, Natsu nie
zrobił się ani trochę weselszy. Wszyscy powoli rozeszli się do swoich domów, a
Erza poprowadziła Levy przez ulicę. Niebieskowłosa obejrzała się kilka razy za
Gajeelem, który stał pod bramą miasta, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. W końcu
od także skierował się do domu i znikł za budynkami.
- Przepraszam… - Levy odezwała się
nieśmiało.
- Co tam? – spytała Erza.
- Czemu Gajeel nie może iść z nami?
To pytanie lekko zbiło Erzę z tropu. Ach tak, przecież Levy nie pamięta, że
mieszkała w żeńskim akademiku. Ale ta więź z Gajeelem jest naprawdę zastanawiająca. Nie pamięta nawet Natsu czy
Lucy, a jego zapamiętała. A może… Może Levy tak naprawdę kochała Gajeela…?
- Nasz akademik jest tylko dla dziewczyn –
wytłumaczyła Erza. – Chłopcy mają tam wstęp wzbroniony.
Muszę
podzielić się tymi przypuszczeniami z innymi dziewczynami.
***
Od tego czasu minęły trzy dni. Erza i Lucy
po trochu opowiadały Levy o gildii i jej członkach oraz o jej własnym
dotychczasowym życiu. Mimo to niebiesko włosa nadal była zamknięta w sobie i
trochę bała się ludzi z gildii. Naprawdę się wystraszyła, kiedy Jet i Droy
przywarli do niej z okrzykiem „Levy-chan! Tak się martwiliśmy!”. Od tej pory
Erza pilnowała każdego, kto chodź zbliżył się do dziewczyny.
Gajeel pojawiał się w gildii tylko na parę
minut, a potem wychodził na treningi z Lily’m. Levy często oglądała się za nim,
ale nie miała odwagi, żeby go zawołać. Zwłaszcza, że zawsze gdy wchodził do budynku,
miał minę, jakby miał na sumieniu jakieś morderstwo.
Wieczorem, gdy wracał z treningu, już nic go
nie obchodziło. Chciał tylko pójść spać i zapomnieć na chwilę o tym parszywym
świecie. Lily stawiał obok niego małe kroczki ze spuszczoną głową. Kiedy
próbował poruszyć temat Levy, Gajeel zawsze się wymigiwał, albo nic nie
odpowiadał. Mówiąc szczerze, Lily uważał, że uciekanie od tej dziewczyny nie
jest zbyt dobrym rozwiązaniem. Bo to właśnie Gajeel robił. Uciekał od
problemów, budując wokół siebie niedostępny mur i nie wpuszczając niczego do
środka.
Dziś zamierzał mu to wszystko wygarnąć, ale
jakoś podczas treningu stracił wigor. W końcu doszli do mieszkania Smoczego
Zabójcy, a kotek stracił okazję.
Gajeel wiedział, że zamyka się na wszystko i
wszystkich. Ale czym to się różniło od jego zwyczajnego zachowania? Prawie
niczym. Lily jakby czytał w jego myślach – nie odzywał się zbyt często, a
zmęczenie po treningach pomagało mu zasnąć. Ale tej nocy z jakiegoś powodu gdy
tylko zamykał oczy, w głowie pojawiał mu się obraz Levy. Co się z nim dzieje?
Na dworze rozszalała się śnieżyca. Wiatr
huczał za oknem, a śnieg uderzał o szyby i dach. Może dlatego nie mógł dziś
zasnąć. I nagle pośród zawieruchy usłyszał cichy, ale bardzo wyraźny szept:
- Gajeel…
Nie. To przecież nie może być… Na pewno się
przesłyszał.
- Gajeel…! – stuknięcie, a potem głuchy
dźwięk czegoś upadającego w śnieg. Gajeel zerwał się i pobiegł do drzwi. Nawet
nie założył kurtki – wypadł ze środka wprost w śnieżycę. Pod oknem jego
sypialni na piętrze leżała powoli zasypywana śniegiem Levy.
Nie zastanawiając się dłużej wziął wątłe
ciałko w ramiona i zaniósł do mieszkania. W środku delikatnie rozebrał ją z
mokrej kurtki i szalika i położył na kanapie. A potem sam usiadł obok i czekał,
aż dziewczyna się obudzi.
Czekanie zeszło mu trochę ponad godzinę, ale
nie na marne. Ciało Levy powoli nabrało rumieńców, a światło w pokoju bardziej
zachęciło do otwarcia oczu.
- Gajeel… - usiadła i dotknęła jego
ramienia.
- Zwariowałaś, czy co? – powiedział, nie
patrząc w jej stronę. – Tak samemu wychodzić w śnieżycę… W ogóle jak tu
trafiłaś? Nawet przed utratą pamięci nie wiedziałaś, gdzie mieszkam…
- Szłam za tobą – odpowiedziała Levy bez
mrugnięcia okiem.
- Ale czemu? – Gajeel zmusił się do
spojrzenia jej w oczy. Levy uśmiechnęła się lekko.
- Chciałam cię zobaczyć – powiedziała. –
Pani Erza, pani Lucy i wszystkie inne dziewczyny z akademika są bardzo miłe,
ale… - tu przerwała i objęła jego ramię. – Ty mi wystarczysz.
- O czym ty mówisz? Nawet nie wiesz, co nas
wcześniej łączyło… - mimo niezręczności całej sytuacji Gajeel nie próbował
uwolnić się z uścisku dziewczyny. Czuł, że go uspokaja.
- Myślę, że wiem – Levy zamknęła oczy i
oparła głowę o jego ramię. – Zapomniałam wszystkich, nawet swoją rodzinę czy
przyjaciół. A ciebie nie. Wiesz… musiałam strasznie cię kochać.
Znowu. Znowu to powiedziała. Gajeel podparł
głowę ręką.
- Coś nie tak? – spytała Levy. – Czy się
mylę?
Co ja
tak właściwie do niej czułem? Wcześniej była tylko małym skrzatem, którego
trzeba było chronić… A teraz… Wszystko się pomieszało…
- Gajeel, wszystko w porządku? – Levy potrząsnęła
nim lekko. W odpowiedzi Gajeel wyrwał się z jej uścisku i sam ją objął.
- W porządku – wymamrotał. – Muszę…
poukładać sobie to wszystko w głowie.
- To dobrze. – Levy również delikatnie go
objęła.
Kocham
ją. Czemu tak późno to zauważyłem…?
_________________________________________________________
No witam! Przepraszam, ale zrobiłam sobie miesięczną przerwę. Mam nadzieję, że nie macie mi za złe xD
No to w nagrodę macie taki zwrot akcji w opowiadanku. Niestety znów nie mam weny... Więc następny rozdział też może niezbyt trzymać się terminu.
Mam nadzieję, że się podobało. Mnie się bardzo miło pisało ten rozdział ^w^
Jestem~!
OdpowiedzUsuńPrzepraszam, bo skończyłam czytać opowiadanie na 2 rozdziale, potem jakimś cudem gdzieś mi Twój blog uciekł. :< I teraz sobie wchodzę i taka myśl, że chyba już tu byłam. xD Przeczytałam zaległe rozdziały. :3
Od początku podobało mi się, że to opowiadanie skupia się na Gajeelu i Levy, naprawdę ich lubię. <3 Zachowanie Gajeela momentami mnie nieco irytowało np tekst o tym, że nie powinien był brać Levy na misje. No co za dziad. :D
A teraz Levy nic nie pamięta Q.Q I wyznała mu miłość, padłam. xD Biedna, pewnie myśli, że Gajeel wiedział o jej uczuciach. Ale wychodzi na to, że jest jakiś plus jej amnezji. :P
Postaram się komentować teraz już na bieżąco. :)
Życzę mnóstwa weny!