wtorek, 15 września 2015

Ostatni rozdział. Arigato, minna.



Rozdział 9 – Dach
   - Shouta.
   Wiedział już kto przy nim jest, zanim głęboki głos przeszył jego serce na wskroś. Drżącymi rękami odnalazł umięśnione ciało brata i objął je, ledwie powstrzymując łzy.
   - Możesz płakać, Shouta. – Kanata odwzajemnił uścisk i ukrył twarz w ramieniu młodszego. – Możesz mnie nienawidzić za zostawienie cię samego.
   - Nie chrzań mi tu – wyjąkał Shouta. – Co ty możesz wiedzieć. Znowu cię zobaczyłem… to wystarczy.
   - Ja nie chciałem cię spotykać. Chciałem, żebyś żył. Żył i znalazł swoje miejsce.
   - Tu jest moje miejsce, głupku. I nie przyjmuję sprzeciwów.
   Kanata uśmiechnął się pod nosem.
   - Idiota – powiedział cicho.
   - Może i tak – Shouta pociągnął nosem.
   - Będę na ciebie czekał. Ale najpierw masz coś do zrobienia.
***
   Levy z uśmiechem odjęła dłoń od twarzy Shouty, czując, że to już koniec konwersacji. Mężczyzna zamrugał, a potem zaczął kaszleć. Ból powrócił do niego ze zdwojoną siłą.
   Gajeel patrzył ogłupiały, jak niebieskowłosa uklękła przed zwijającym się z bólu blondynem i ujęła jego twarz w dłonie. Popatrzyła głęboko w jasnozielone oczy, powoli napełniające się łzami.
   - To był sen…? – szepnął.
   - To była prawda, Shouta – odpowiedziała. – Kanata wierzył, że kiedyś nadejdzie ten moment. Zostawił wszystko w twoich rękach.
   Po policzku blondyna, wprost na dłoń Levy, spłynęła samotna łza.
   - Dziękuję.
   - Podziękuj Mirai. I przekaż bratu, żeby on też podziękował.
   Na tyle, ile pozwalało jej wątłe ciało, pomogła Shoucie wstać. Blondyn oddychał ciężko, a nogi mu drżały. Kiedy jednak spojrzała na jego twarz, uśmiechał się.
   - Tobie też dziękuję, Gajeel – odezwał się cicho, a Smoczy Zabójca drgnął niespokojnie. – To była najbardziej wyrównana walka w moim życiu.
   Skumulował całą pozostałą moc magiczną w prawej ręce. Jego przedramię pokryło się czarną substancją, a palce zamieniły się w kolce. Odchylił głowę do tyłu, głośno wypuszczając powietrze z płuc, jakby wraz z tym oddechem ulatywały z niego wszelkie wątpliwości.
   Ostatnie spojrzenie na idealnie błękitne niebo przypomniało mu pewne zdarzenie. Wiele lat temu, gdy był jeszcze dzieciakiem, pod tym samym niebem leżeli z Kanatą na wielkiej, kwiecistej łące poza miastem.
   - Mógłbym tu zamieszkać! – wykrzyknął Shouta, rzucając się w świeżą trawę. Rozłożył się na niej wygodnie, a brat usiadł obok niego.
   - Ja też – Kanata uśmiechnął się delikatnie do słońca.
   - Obiecasz mi coś? – spytał po chwili młodszy z braci. Kanata nadal patrzył w niebo.
   - Zależy co.
   - Jak będziemy już dorośli, założymy rodziny i będziemy zarabiać mnóstwo kryształów – Shouta wyliczał radośnie – to przyjdziemy tu jeszcze raz i wspomnimy ten dzień!
   - Ciekawe po co – roześmiał się Kanata, ale wyciągnął mały palec. – Obietnica.
   - Obietnica. – zielonooki wyszczerzył się najbardziej jak potrafił i splótł palec z odpowiednikiem brata.
   Jedyne, czego Shouta żałował w tej chwili, to właśnie mała obietnica z dzieciństwa.
   Mógł tylko myśleć o tamtej łące, kiedy wbijał sobie zaostrzoną dłoń w pierś.
***
   Gajeel odruchowo przyciągnął do siebie Levy, kiedy trzask żeber Shouty rozniósł się echem po gruzach tunelu. Dziewczyna wtuliła się w niego, nic nie mówiąc. Było jej żal blondyna. Tak bardzo, że aż zaczęła płakać, gdy wyjął sobie z piersi pokrytą krwią lakrymę i padł na kolana.
   - Nie podoba mi się to – mruknął Gajeel, obserwując poczynania przeciwnika ponurym, zdystansowanym wzrokiem – ale chyba muszę ci zaufać.
   - Zaufaj jemu – wymamrotała Levy.
   - Wiesz, że nie umiem.
   - Po prostu zaufaj.
   Gajeel tylko mocniej objął dziewczynę, kiedy złota powłoka otoczyła ciało Shouty i uniosła je w powietrze, wprost do Yurida.
***
   - Trzymasz się jakoś?
   - Właśnie niemal wyrwałem sobie serce. Boli jak cholera. Czego ty oczekujesz?
   - Żebyś wytrzymał do końca, braciszku.
   Dyskretnie splótł palce z odpowiednikami młodszego. Obie twarze rozjaśniał uśmiech.
***
   Yurid szarpnął bezwładnym ciałem Shouty, ustawiając je z pozycji leżącej do pionu. Wszystko robił na odległość, korzystając tylko i wyłącznie z umysłu. Ubóstwiał tę moc.
   - Nareszcie pojąłeś, jak bezwartościowe jest twoje życie, co? – wysyczał srebrnowłosy, chichocząc obłąkańczo. Lakryma Shouty otwarła się w momencie pstryknięcia jego palców, a zgromadzona w niej magia zaczęła powoli mieszać się z mocą okręgu.
   Yurid wprost nie mógł się doczekać, kiedy całkowicie okiełzna Ogień. Będzie całkowitym panem, siejącym terror i zniszczenie. Wszyscy padną u jego stóp. On już dopilnuje, żeby zapłacili za wszystkie grzechy. Nareszcie nadchodzi dzień apokalipsy…!
   Nagle jego wzrok spoczął na dłoni blondyna. Wydawało mu się przez sekundę, że martwe palce drgnęły.
   W następnej sekundzie Shouta wbijał mu sztylet Ayaku prosto w pierś. Aż po rękojeść.
   Oczy Yurida rozszerzyły się tak, że przypominały spodki. Uśmiech znikł z jego twarzy, a zastąpił go grymas przerażenia.
   Przeniósł wzrok z zakrwawionej koszuli na twarz blondyna.
   Shouta uśmiechał się, ledwo powstrzymując powieki przed ponownym opadnięciem. Brwi miał ściągnięte, a jego oczy płonęły gniewem.
   - Skurwysyn – wycharczał i przekręcił sztylet w ciele Yurida, czym wywołał nieludzki wrzask, stopniowo zagłuszany przez zalewającą przełyk krew.
   - Niezłe ostatnie słowa, braciszku. – szept Kanaty zdawał się tak bliski, jakby starszy brat naprawdę tam był.
   Kiedy Yurid wydał z siebie ostatnie tchnienie, krąg i złota kula zniknęły, a Shouta zaczął spadać prosto w gruzowisko, nareszcie mógł zamknąć oczy.
   Znalazł się w ciemności, naprzeciwko brata. Czuł dziwny spokój w sercu. Kanata miał na sobie białą szatę i uśmiechał się z czułością. Shouta również się uśmiechnął.
   - Będziesz musiał trochę pocierpieć, braciszku – odezwał się Kanata, podając mu rękę. Gdzieś za nim zaświeciło blade światło.
   - Będzie dobrze – powiedział Shouta, przyjmując rękę brata. – W końcu dotarłem do mojego miejsca.
***
   Gajeel nawet nie słyszał nawoływań Salamandra, Erzy i reszty gildii, która niespodziewanie pojawiła się już po bitwie.
   Nie czuł przepychanek, kiedy kierował się w stronę gildii. Nie widział zatroskanych spojrzeń dziewcząt. Ignorował zadawane mu raz po raz pytania.
   Liczyła się tylko Levy w jego ramionach.
   Tuż przed tym, jak ciała Yurida i Shouty spadły nagle z nieba, niebieskowłosa osunęła się na ziemię i zemdlała. W pierwszym odruchu był przerażony, jednak szybko wyczuł spokojny oddech i przekonał się, że dziewczyna tylko śpi.
   Niósł ją przez całą drogę do gildii. Niespotykane, jak lekkie i wątłe było jej ciało. Nawet gdy była poraniona, brudna i z oczami zaczerwienionymi od płaczu, nie mógł oderwać od niej wzroku.
   Niechętnie oddał ją pod opiekę Porlyusici, mimo iż sam uważał, że należy się nią zająć. Lily leżał w łóżku obok i na szczęście jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo.
   Sam w miarę wykurował się w ciągu kilku dni, chodź rany na jego nadgarstkach goiły się dłużej. Cały czas po kryjomu odwiedzał Levy i patrzył, jak śpi. Często powtarzał w myślach, że już nigdy nie pozwoli jej skrzywdzić.
***
   Spała już tak bity tydzień i cała gildia zaczynała się niepokoić. Mimo że Porlyusica zapewniała o jej całkowitym zdrowiu, nadal się nie budziła.
   Ósmego dnia Gajeel wrócił z misji dość późno. Wślizgnął się do ciemnego skrzydła szpitalnego, rozświetlonego jedynie przez światło księżyca wpadające przez okno. Cicho przysunął stołek do łóżka Levy i patrzył chwilę, jak spokojnie oddycha. W delikatnym, księżycowym świetle i opatrunkach na twarzy wyglądała jak ranna bogini.
   Tęsknił za nią. Właśnie teraz, po tym wszystkim, co zrobiła, żeby pokonać Yurida, nie mogła się obudzić.
   Nagle przypomniał sobie niedawną rozmowę z Lilym.
   - To niespotykane, żebyś był zamyślony – mówił kot.
   - Czy ty coś sugerujesz?
   - Niezbyt często myślisz.
   Przez chwilę Gajeel chciał go uderzyć, ale powstrzymał się, przypominając sobie o szwach przyjaciela.
   - Ale jeśli już, to ostatnio tylko o Levy – zauważył Lily.
   - Wcale nie! – zbulwersował się Gajeel.
   - Martwisz się o nią, prawda?
   Smoczy Zabójca milczał. Wydawało mu się, że takie zdanie już kiedyś padło z ust partnera.
   Lily westchnął, wiedząc już, że ma rację.
   - Niedługo się obudzi, mówię ci.
   Naprawdę dużo ostatnio myślał. O tym, skąd Levy znała imiona braci. O tym, co się tam tak właściwie stało. O tym, że Levy nie pamiętała tych wszystkich wspólnych dni. O tym, w jaki sposób go całowała.
   Ujął delikatnie wystającą spod kołdry dłoń. Wydawała się taka blada i krucha, jakby była z porcelany.
   Zresztą, taka właśnie była Levy. Nic tylko rwała się do pomocy i potem trzeba było ją ratować.
   Piękna, porcelanowa lalka, na której pojawiły się już głębokie pęknięcia.
***
   Levy zmusiła się do uchylenia powiek. Oślepiło ją światło księżyca. Poczuła, jak coś ciepłego zsuwa się z jej dłoni. Pośród kompletnej ciszy usłyszała, jak ktoś podnosi się do pionu i odchodzi. Zaciągnęła się zapachem skrzydła szpitalnego i wyczuła jeszcze jeden, znajomy.
   Wiedziała, kto był przy niej. Chciała zawołać go po imieniu, ale głos odmówił jej posłuszeństwa. Ciężkie kroki oddalały się nieubłaganie, a ona walczyła z bólem głowy i sennością, próbując coś zrobić. Cokolwiek.
   W końcu obróciła głowę w stronę drzwi i wychrypiała tak cicho, że nawet sama nie słyszała swojego głosu:
   - Ga… jeel…
   Przez półprzymknięte powieki widziała, jak się zatrzymał. Jego dłoń zsunęła się z klamki i powoli obrócił się w jej stronę.
   Nie miała siły na uśmiech nawet wtedy, kiedy Gajeel w sekundę przebył dzielącą ich odległość, ustawił ją w pozycji siedzącej i podał szklankę wody. Tak pouczała go Porlyusica, na wypadek, gdyby Levy się obudziła.
   Niebieskowłosa przyjęła wodę z wdzięcznością. Przestała pić dopiero po ośmiu szklankach.
   - Wszystko… dobrze? – wymamrotał Gajeel, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Levy wysiliła się na delikatny uśmiech w kącikach ust.
   - Prawie.
   - Ale… na pewno?
   - Głowa mnie boli… wszystko inne też. To skrzydło szpitalne? – mówiła cicho, powoli cedząc każde słowo.
   - Tak. Zajęli się tobą.
   - Ile spałam…?
   - Osiem dni.
   - Och, mówisz poważnie? – przez kilka sekund, kiedy zdumienie zagościło na jej twarzy, wyglądała dużo zdrowiej. – To tłumaczy, dlaczego jestem taka odrętwiała.
   Gajeel uśmiechnął się kącikiem ust. Dawno tego nie robił. Musiało to wyglądać bardzo dziwnie, bo oczy Levy wyglądały jak spodki.
   - No co? – spytał, lekko zbulwersowany.
   - Nic… tylko… rzadko widuję ten uśmiech. To takie… niezwykłe.
   - Ej, nie uśmiecham się chyba aż tak rzadko…
   Gajeel zamarł, kiedy pojął głębszy sens tych słów.
   - No, jeśli wliczyć walki i przekomarzanie się z chłopakami… to rzeczywiście nie rzadko. – Levy pokiwała głową. Dopiero po chwili zauważyła, że Gajeel wgapia się w nią, jakby ktoś go zamroził.
   - O… o co chodzi? – wymamrotała, momentalnie pokrywając się purpurą.
   - Odzyskałaś… pamięć? – spytał.
   Coś stuknęło w okno. Potem jeszcze raz. I jeszcze.
   Deszcz zaczął miarowo wystukiwać tylko jemu znaną melodię.
   Jakby chciał zagłuszyć ciszę, która powstała między Smoczym Zabójcą a ranną wróżką.
   W końcu Levy uśmiechnęła się trochę szerzej, niż poprzednio.
   - Pamiętam, Gajeel.
   Powoli nachyliła się w jego stronę, aż jej głowa opadła na jego tors.
   - Pozwól mi… zostać tak przez chwilę.
   Gajeel bez słowa objął ją i ostrożnie przyciągnął bliżej siebie. Dziewczyna oparła się o niego wygodnie i zamknęła oczy.
   Uśpiło ją ciepło silnego ciała i miarowe, chodź nieco szybsze niż zazwyczaj, uderzenia serca.
***
   Rano w gildii zrobił się niezły raban. Wieść o tym, że Levy się obudziła, przeszła z szybkością błyskawicy i teraz każdy chciał odwiedzić dziewczynę w skrzydle. Zdenerwowana Porlyusica wpuszczała tylko po trzy lub cztery osoby na pięć minut, po czym brutalnie wypychała je na zewnątrz. Niektórzy, tak jak Jet i Droy, płakali. Inni wiwatowali. A Levy śmiała się, tak promiennie, jak jeszcze nigdy dotąd.
   Oczywiście wieczorem wszyscy zorganizowali imprezę, a Lucy i Erza wyciągnęły Levy z łóżka. Nadal była osłabiona, ale z każdym dniem ubywało jej opatrunków, a ona sama czuła się coraz silniejsza.
   Coraz więcej rozmyślała też nad tym, co się stało miedzy nią a Gajeelem, kiedy straciła pamięć. Wspomnienie o miłości do niego było tak silne, że pozostało przy niej, nawet kiedy zapomniała o własnych przyjaciołach i rodzicach.
   Westchnęła, opierając się o blat stołu. Nagle ktoś klepnął ją po ramieniu i po chwili obok niej usiadła Rosalie, a naprzeciwko usadowił się Heil.
   - Co jak co, ale zabawa w tej gildii jest przednia! – zaśmiała się Rosalie, potrząsając trzymanym w dłoni kuflem piwa.
   - Mamo… - Levy uśmiechnęła się pobłażliwie. – Nie powinnaś pić zbyt dużo.
   - To ty tu jesteś chora, ja mogę robić co chcę! – niebieskowłosa objęła córkę ramieniem. – Twoje zdrowie, córeczko! – i wypiła duszkiem pół zawartości kufla.
   Heil zaśmiał się głośno.
   - Tato, gdzie jest Filly? – spytała Levy, próbując wyswobodzić się z mocnego uścisku matki.
   - Bawi się z jakimś innymi dzieciakami. – brunet wskazał gdzieś za siebie. Rzeczywiście, dwa stoły dalej Romeo i Filly popisywali się ognistymi zaklęciami ku zachwycie Asuki. – Naprawdę się cieszymy, że odzyskałaś pamięć.
   - Wszyscy się cieszą – Levy zatoczyła ręką szerokie koło i oboje się roześmiali. – To jest właśnie Fairy Tail. Najmniejszy pretekst wystarczy, żeby zrobić imprezę.
   - Właśnie widzę. Tu jest twój dom, prawda?
   Levy przytaknęła z uśmiechem. Jak dobrze było wrócić do rodziny.
***
   Gajeel stał przy drzwiach gildii z rękami założonymi na piersi i patrzył spode łba na ogólny rozgardiasz. Najwięcej uwagi poświęcał jednak stolikowi, gdzie przesiadywała Levy wraz z rodziną.
   - Nie pijesz dzisiaj? – zagadnął go Lily. Widać było jak na dłoni, że jego partner nie jest w najlepszym humorze.
   - Odechciało mi się po jednym – burknął Gajeel. Kot podążył za jego wzrokiem i napotkał Rosalie i Levy grające w kamień – papier - nożyce. Uśmiechnął się pod nosem.
   - Liczysz na to, że ją odprowadzisz?
   - Przymknij się. Na nic nie liczę.
   Jakby na potwierdzenie swoich słów Gajeel otworzył drzwi i wyszedł na zewnątrz. Lily westchnął z politowaniem. Zakochany jest jeszcze gorszy od zwykłego.
   Pokręcił głową i gdy znowu podniósł wzrok, napotkał zaciekawione spojrzenie Levy. Odchylała głowę do tyłu, podążając wzrokiem za zamykającymi się wrotami. Wyglądała na lekko zasmuconą.
   Lily bez wahania podleciał do jej stolika. Rosalie, zlana w trupa, leżała na blacie, raz po raz uderzając w niego pięściami, a Heil próbował ją uspokoić.
   - Cześć, Lily – przywitała się Levy.
   - Idź do niego – powiedział cicho Exceed. Niebieskowłosa zamrugała, a potem speszona odwróciła wzrok.
   - Na pewno? Wydawał się nie w sosie… - bawiła się opatrunkiem na ręce, gdy to mówiła.
   - Wierz mi, właśnie teraz potrzebuje cię najbardziej.
   Levy zarumieniła się mocno. Zabrzmiało to tak, jakby Lily jej kibicował. Uśmiechnęła się pod nosem.
   - Ok. – na odchodne ucałowała matkę w policzek i cicho wyślizgnęła się z gildii.
   - Ty szczwany lisie – Heil szturchnął Lily’ego łokciem. – Komu ty chcesz oddać moją córkę?
   - Niech się pan nie martwi. Wbrew pozorom, to porządny facet – odpowiedział Lily z chytrym uśmiechem.
***
   Gajeel nie odezwał się nawet wtedy, gdy Levy dogoniła go i zaczęła iść obok niego. Wsadził tylko ręce głębiej w kieszenie.
   - Robi się cieplej – zauważyła niebieskowłosa, rozglądając się po rozgwieżdżonym niebie. Miała na sobie skórzany płaszczyk i długie, obcisłe spodnie. Małe obcasy wysokich butów postukiwały w rytm jej kroków.
   - Nie powinnaś zrywać się z własnej imprezy – mruknął Gajeel, odwracając wzrok od jej twarzy.
   - Nigdy o nią nie prosiłam – odpowiedziała beztrosko. – Poza tym… Bez ciebie nie ma sensu świętować.
   Szli tuż obok siebie. Levy nie wiedziała, co zrobić z rękami, więc splotła je z tyłu.
   Bardzo chciała chwycić Gajeela za ramię, ale wciąż nie mogła się na to odważyć. W okresie zaniku pamięci byłą jakby inną osobą. Tak bardzo skupiała się na miłości do niego, że nie bała się nawet go pocałować.
   Przez cały dzień powoli układała sobie w głowie wszystko, co zaszło pomiędzy nimi i doszła do wniosku, że gdyby była sobą, nigdy nie zdobyłaby się na coś takiego. Na samą myśl jej twarz pokrywała się rumieńcem.
   Nadal go kochała. Możliwe, że nawet mocniej niż wcześniej.
   - Równie dobrze mogłaś się bawić z rodzicami – przerwał ciszę Gajeel. A jednak ją obserwował.
   - Ale ja chciałam, żebyś tam był – wypaliła bez zastanowienia. Chciała powiedzieć coś jeszcze, ale tylko spuściła wzrok i zarumieniła się po same uszy. Znów zapadła cisza, którą Levy rozpaczliwie chciała przerwać, ale głupi wstyd jej nie pozwalał.
   - Idziemy do mojego domu. Chcę ci coś pokazać – powiedział Gajeel i przyśpieszył kroku. Zaskoczona Levy niemal potknęła się o własną nogę, próbując go dogonić.
***
   - Podsadzić cię?
   - Po – poradzę sobie sama – wydukała Levy, gramoląc się na wysokie pudło, a następnie na pochyłe okno. Otwór był dość wąski i dziewczyna była bardzo ciekawa, jakim sposobem zmieści się tam ktoś tak wielki jak Gajeel.
   - Oprzyj nogi na tych wystających dachówkach.
   Czarnowłosy stał za nią i cierpliwie czekał, aż wydostanie się na zewnątrz. Byli na strychu kamienicy, którą wynajmował. Szczerze powiedziawszy, właściciele nie przepadali zbytnio, kiedy się tam zakradał. Jednak dzisiaj nie robił tego tylko ze względu na swoje zachcianki.
   Dzisiejszy dzień był na swój sposób wyjątkowy dla obojga magów.
   Levy w końcu z trudem usiadła na brzegu okna, pochylając głowę do przodu, żeby jej nie poobijać. Ostrożnie zsunęła stopy na następny rząd dachówek i przycupnęła tuż przy oknie, czekając na Gajeela.
   Chwilę spoglądała w jego stronę, ale on machnął ręką, wskazując na niebo. Levy posłusznie odwróciła głowę i oniemiała.
   Z dachu był świetny widok nie tylko na miliony gwiazd ponad nimi, ale także na część tętniącej życiem nawet o tej porze Magnolii. Widok był niesamowity.
   - Podoba się? – Gajeel usiadł blisko niej.
   - Bardzo. Jest niesamowicie! – wyznała Levy, nie mogąc się napatrzyć. – Znasz takie piękne miejsca.
   - Pomyślałem, że mogłoby ci się spodobać – mruknął, patrząc gdzieś w przestrzeń. – Tego… Dobrze, że wróciłaś – powiedział jeszcze ciszej, mając małą nadzieję, że Levy go nie usłyszy. Nie był zbyt dobry w tego rodzaju wyznaniach. Nie umiał wyrazić słowami, co kołatało mu się po głowie.
   Niebieskowłosa jednak go usłyszała i zaśmiała się cichutko. Gajeel spojrzał na nią z ukosa.
   - No co?
   - Ja też się cieszę, Gajeel.
   Gdy to mówiła, rumieńce wstąpiły na jej policzki, a twarz rozjaśnił piękny uśmiech. Zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń.
   Modliła się o więcej odwagi.
   - Pamiętasz, jak umierałaś od postrzału?
   Levy zamarła i popatrzyła na Gajeela z szeroko otwartymi oczami. Jego czerwone tęczówki spoglądały na nią wyczekująco.
   - Pa… miętam – wyjąkała.
   Jasna cholera. Powiedziała mu wtedy, że go kocha.
   - To było na serio? Tamto wyznanie.
   Miasto i wszelkie dźwięki ucichły. Jej serce zwolniło. Słyszała wyraźnie, jak dudni w jej piersi. Czuła, jak zalewa się purpurą aż po szyję i nie była w stanie wykrztusić słowa.
   Tak bardzo bała się jego odpowiedzi. Bała się, że ją odrzuci. Bo jeśli tak by się stało, ich relacje już nigdy nie będą takie same.
   Wolałaby cofnąć się w czasie i umrzeć od tamtego postrzału, niż żyć z sercem rozerwanym na kawałki.
   Za bardzo go kochała. Zbyt beznadziejnie. Zbyt mocno.
   Za bardzo.
   - Levy, odpowiedz.
   Nieświadomie oparła ręce na dachu i teraz Gajeel obejmował jedną z jej dłoni. Zaskoczona, pozwoliła żeby splótł z nią palce.
   I nagle cały stres uleciał z niej wraz z powiewem wiosennego wiatru. Jego bliskość i ciepło zupełnie ją uspokoiły. Odetchnęła głęboko, czując, jak jej serce wraca do właściwego rytmu.
   - Umierałam. Chciałam, żebyś przynajmniej wiedział.
   Spuściła na chwilę wzrok, przygotowując się na decydujące dwa słowa. Gdy znowu spojrzała w czerwone tęczówki, omal się nie rozpłakała.
   - Kocham cię, Gajeel. Będę ci to wyznawać do końca świata.
   Druga ręka Gajeela spoczęła na jej policzku i zanim zdążyła się zorientować, całował ją tak, jak jeszcze nigdy w życiu.
   Levy wplotła palce w jego włosy i odwzajemniła pocałunek z całą swoją miłością, wstydem, strachem i szczęściem.
***
   Mirai uśmiechnęła się do siebie lekko, patrząc w kulę wyroczni. Kiedy spojrzała za siebie, ujrzała Kanatę i Shoutę.
   - Mirai - san! - wykrzyknął Kanata, dosiadając się do niej. Shouta usiadł po jej lewej stronie, wygodnie moszcząc się w trawie.
   - Witajcie - białowłosa uśmiechnęła się ciepło do obu braci.
   - Co za spotkanie. Myślałem, że już nigdy cię nie zobaczę.
   - Nigdy nie mów nigdy. Tak samo myślałeś, że nigdy nie uda ci się wyprosić o łagodniejszą karę dla Shouty.
   - Serio tak myślałeś? - obruszył się Shouta. Kanata zamilkł, przybity do muru.
   Mirai zaśmiała się perliście.
   - Pamiętacie tą dwójkę?
   Bracia spojrzeli w kulę. Shouta pokiwał głową.
   - Nareszcie.
   - Jakie były te dwa warunki dla tej dziewczyny?
   - Pierwszy: miłość. Drugi: poświęcenie kogoś w imię tej miłości. Tak jak obiecałam, odzyskała pamięć, bo spełniła oba.
   - Nieźle to sobie wymyśliłaś, wiesz? - ironia w głosie Shouty była niemal wyczuwalna.
   - Oj, przecież tu nie jest tak źle - Mirai poczochrała mu włosy.
   - A co teraz planujesz? - spytał Kanata.
   - Następną grę, oczywiście. Lubię, kiedy ludzie odnajdują szczęście.
   - Wiedziałaś, że ta dziewczynka podoła tym dwóm warunkom, prawda? - Shouta popatrzył na nią wyczekująco.
   - Pudło. - nawet fioletowe oczy Mirai w tym momencie się śmiały. Uśmiechała się całą sobą. - Musiała po prostu wybrać, czego chce.
   - Ale ona już wiedziała - powiedział Kanata w zamyśleniu.
   - O. Kanata zgadł.
***
   - Poproszę dolewkę – jęknęła Lucy, kładąc pusty kufel na ladzie.
   - Lucy, jest środek dnia! Coś cię trapi? – spytała zatroskana Mira.
   - Jak zwykle brakuje mi pieniędzy… - burknęła blondyna, pokładając się na blacie.
   - Coś czuję, że nie tylko o to chodzi.
   Lucy westchnęła przeciągle.
   - Zazdroszczę dziewczynom, co mają faceta.
   - Naprawdę? Przecież z takim ciałem mogłabyś mieć każdego! – zdziwiła się Mira. Czarodziejka gwiezdnych duchów prychnęła pod nosem. „I kto to mówi.”
   - Jakoś nie mogę nikogo znaleźć.
   - Jestem przekonana, że niedługo spotkasz swoją drugą połówkę.
   - Nie byłabym taka pewna – powątpiewała Lucy. Zerknęła na Natsu, który siedział przy sąsiednim stole i czymś się zażerał, po czym westchnęła cicho.
   Nagle drzwi do gildii rozwarły się na oścież. Oczy wszystkich zgromadzonych powędrowały w stronę wrót.
   Próg właśnie przekroczył Gajeel, niosąc lekko poobijaną Levy na plecach. Niebieskowłosa uśmiechnęła się przepraszająco do wszystkich członków, którzy momentalnie wytrzeszczyli gały.
   - Co ci się stało, Levy – chan? – wykrzyknęła Lucy, podbiegając do Gajeela. Smoczy Zabójca uparcie niósł dziewczynę w stronę skrzydła szpitalnego.
   - To naprawdę nic, Lu – chan – odpowiedziała Levy, uśmiechając się krzywo. – Chyba skręciłam kostkę, ale to nic poważnego.
   - Spadła z urwiska – wtrącił się Gajeel.
   - Niewysokiego! – obruszyła się Levy.
   - No dobrze… A jak tam misja? – spytała Lucy, nadal lekko zaniepokojona. – Gajeel zawsze wybiera te niebezpieczne.
   - Wcale nie – burknął Gajeel.
   - Bez problemów – powiedziała Levy. – Ten upadek to tylko moja nieuwaga. Przepraszam, że musisz się o mnie martwić.
   - Nie przepraszaj, Leviś. Najważniejsze, że nic ci nie jest.
   - Prawie – wtrącił Gajeel.
   Levy wywróciła oczami.
   - Oprócz tej kostki nic mi przecież nie jest.
   - To masz szczęście. Następnym razem uważaj bardziej – odpowiedział Gajeel i gwałtownie poprawił ją sobie na plecach, aż niebieskowłosa pisnęła.
   Mira zachichotała cicho, Levy wydęła policzki, lekko urażona, a sam Gajeel uśmiechnął się z charakterystycznym „Gihi”.
   Kiedy zniknęli za drzwiami skrzydła szpitalnego, Lucy znowu położyłą się na ladzie i westchnęła przeciągle.
   - Właśnie o tym mówię, Miruś! – skwitowała. – Zazdroszczę Leviś szczęścia.
   - Nieładnie, Lucy. – Mira uśmiechnęła się poczciwie. – Na pewno niedługo kogoś znajdziesz.
   - Bo to takie proste.
   - O co biega? – nagle przy ladzie pojawił się Natsu, nadal przeżuwając swoje jedzenie. – Coś taka nie w sosie, Lucy?
   - Lucy nie może znaleźć…
   - Nie ważne – blondyna zgromiła białowłosą wzrokiem.
***
   Gajeel usadził ją na łóżku i poszedł po bandaże. Levy dyskretnie spróbowała poruszać nogą w kostce, ale tylko się skrzywiła. Gajeel zaraz po upadku sprawnie ją nastawił, co bolało niemiłosiernie, ale tylko przez chwilę. Ból nie ustał, ale malał w miarę zbliżania się do gildii.
   - Nie ruszaj – skarcił ją, wracając z całą rolką bandaży i okładem.
   - Jesteś nadopiekuńczy – burknęła Levy. – I jeszcze nie rób mi obciachu przed Lu – chan!
   Gajeel tylko uśmiechnął się chytrze i obłożył jej kostkę okładem. Niebieskowłosa pokryła się purpurą i prychnęła, udając obrażoną.
   Byli parą już od miesiąca i nauczyła się zwalczać przy nim wstyd i nieśmiałość. Ale ten uśmiech zawsze pozbawiał ją kontroli nad sobą.
   Siedziała przez chwilę w milczeniu i patrzyła, jak czarnowłosy bandażuje okład.
   - Myślałem, że to lubisz – wypalił nagle Gajeel, na co natychmiast zareagowała rumieńcem.
   - Bo ty nie widzisz w tym nic złego, kiedy robisz takie sceny publicznie.
   - Czyli teraz bym mógł? – wyszczerzył zęby w tym swoim uśmiechu, który zawsze przyprawiał ją o palpitację serca. – Jesteśmy sami.
   - Głupek – wymamrotała Levy, czerwieniejąc aż po uszy.
   Kończąc opatrunek, zawiązał bandaż w supeł i wstał. Spojrzała na niego z ukosa, pewna już, co się zaraz stanie. Skrzywiła się z dezaprobatą.
   Gajeel nachylił się i pocałował ją delikatnie.
   - Powiedz słowo, a będę kontynuował, Levy – wyszeptał jej do ucha, aż zadrżała.
   - Debil. Skończony debil – wydukała, tracąc kontrolę nawet nad oddechem.
   Ułożyła swoje drobne ręce na jego szerokich ramionach i pocałowała go mocno. Czuła, jak się uśmiecha i wkłada ręce pod jej koszulkę.
   Nagle jednak Gajeel przerwał pocałunek i spojrzał groźnym wzrokiem w stronę drzwi za jego plecami. Dopiero po chwili ujrzała kawałek blond i różowej czupryny, które szybko zniknęły w holu. 
   Gajeel ruszył za nimi niczym rozwścieczony smok i kiedy otworzył z hukiem drzwi, dało się usłyszeć strzępek rozmowy:
   Lucy:
   - O to mi chodzi, o to!
   Natsu:
   - Chciałabyś robić takie rzeczy?
   Lucy:
   - Nie, debilu! Tego właśnie zazdroszczę Levy – chan! Chociaż… Może trochę.
   Potem umilkli, zapewne zgromieni wzrokiem przez Gajeela. Sądząc po krzykach obu Smoczych Zabójców, postanowił wyładować swój gniew na Natsu.
   Levy zaśmiała się cicho, modląc się w duchu, żeby każdy dzień był taki jak ten, a nawet lepszy.
   I żeby Gajeel już zawsze był przy niej.
  
   The End
 

   _______________________________________________________________

Wow. Ostatni rozdział.
Nie wierzę ;w;
Chciałabym serdecznie podziękować wszystkim czytelnikom (tym komentującym i anonimkom) za wsparcie i cierpliwość do mojego lenia ;') 
Nie jest to taki całkowity koniec. Będę pisać dalej, tylko w innych fandomach. 
Na razie jednak robię sobie przerwę... Aż napiszę wystarczająco dużo, żeby mieć spokój z terminami.
Także drugi blog powstanie najwcześniej za trzy miesiące. (Znając mnie, pewnie dużo później.)
Zapowiedziałam shoty, więc będą też shoty. Ale nie mam pojęcia kiedy, bo nawet ich nie zaczęłam xD
Pozostaje mi informować Was na bieżąco.
Kocham Was wszystkich. I naprawdę dziękuję za te blisko dwa lata. <3
Matane, minna san.