niedziela, 2 listopada 2014

Rozdział II : Troska

Tytuł: Nie jestem tu dla nich, tylko dla ciebie...
Seria: Fairy Tail
Pairing: Gajeel Redfox X Levy McGarden
Rozdział: 2/9
Stron A4: 11

Spostrzeżenie podczas rewrite'u: poprawianie starych rozdziałów daje większą satysfakcję, niż pisanie nowych.

Troska
 
Jako pierwszy stawił się na zebraniu. Miał plan. Nic nie mogło pójść źle.
Mężczyzna o srebrnych włosach zaczesał ich kosmyki do tyłu, po czym uśmiechnął się pod nosem. Pozostali członkowie Rady powoli wchodzili do sali i zajmowali swoje miejsca. Jego zimne, błękitne oczy lustrowały każdego z nich, nie kryjąc iskier rozbawienia. Wiedział, że przewyższa każdego z nich.
— Czy są już wszyscy? — rozległ się tubalny głos przewodniczącego, który rozejrzał się po sali, by sprawdzić, czy wszystkie miejsca są pozajmowane. — Możemy zatem zaczynać. O wystąpienie w sprawie powodu zwołania zebrania proszony jest Teuchi Yurid.
Srebrnowłosy zrobił zamaszysty krok do przodu, aż jego błękitno-biała szata zafalowała.
— Może pan zabrać głos.
— Dziękuję, panie przewodniczący — Yurid wręcz teatralnie zgiął swoje długie, szczupłe ciało w ukłonie. — Witam również wszystkich zgromadzonych. Otóż powodem zwołania zebrania jest to, iż z wiarygodnych źródeł otrzymałem wiadomość o tej oto dziewczynie — tu machnął ręką, a pośrodku okręgu, który tworzyli członkowie, pojawił się hologram przedstawiający drobną, niebieskowłosą kobietę — która prawdopodobnie posiada dostęp do informacji uznanych przez Radę za poufne.
Zebrani zaczęli szeptać między sobą i dokładnie przyglądać się hologramowi.
— Co przez to rozumiesz? — przewodniczący łypnął na Teuchiego, a jego długa biała broda zaiskrzyła się ostrzegawczo. — Czyżbyś sugerował, że Rada zataja jakieś informacje lub projekty?
Srebrnowłosy podniósł cienkie palce do ust, jakby chciał powstrzymać się od chichotu. A jednak Rada składała się tylko ze starych głupców. Wystarczyło jedno zdanie, by podchwycili jego prowokację.
— Och, gdzieżbym śmiał cokolwiek sugerować — odpowiedział i nagle jego wyraz twarzy się zmienił. Spojrzał na przewodniczącego spod uniesionych brwi, jak gdyby go przejrzał i niskim głosem dodał: — Ale pan przewodniczący dobrze wie, o czym mówię.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, starzec zapieklił się, a pomiędzy jego siwymi brwiami pojawiła się bruzda. Z rozbawienia Yurida aż świerzbiło, żeby pstryknąć palcami. Na sali zapanowało poruszenie.
— Nawet jeśli Rada — przewodniczący podniósł głos — w tym również ja, miałaby jakieś tajemnice, w co szczerze wątpię, to jakie działania chciałbyś podjąć?
Bingo.
— Proszę o pozwolenie na pojmanie i jeśli będzie to konieczne, wymazanie pamięci tej dziewczyny — srebrnowłosy uśmiechnął się czarująco. — Konieczne będzie użycie Oddziału Aresztowań Rady i przesłuchanie oskarżonej. W ten sposób wszystkie pana problemy zostaną rozwiązane.
— Twoje bezpodstawne oskarżenia obrażają Radę! — zagrzmiał przewodniczący. Yurid omal nie uśmiechnął się szerzej, gdy usłyszał wzmożone szepty i pomruki. Jeśli zasieje wystarczającą niepewność, będą musieli przystać na jego warunki. A później, z małą pomocą jego tajnego projektu, bardzo łatwo będzie pogrążyć przewodniczącego.
— Proszę się nie unosić, panie przewodniczący — młodzieńczy głos poniósł się echem po sali. Był to jeden z najnowszych nabytków Rady, wyglądający, jakby dopiero co ukończył podstawówkę. — To tylko i wyłącznie świadczy przeciwko panu.
Srebrnowłosy spiął się. Nie przewidział, że ktoś odważy się w tej sytuacji zabrać głos.
Przewodniczący wziął głęboki oddech.
— Oskarżenia wytaczane w sprawie jakichkolwiek tajemnic są całkowicie…
— Niech więc Rada zadecyduje — przerwał mu młodzieniec. — Przeprowadzimy głosowanie. Niech tu i teraz podniosą rękę ci, którzy zezwalają na podjęcie działań na rzecz aresztowania domniemanej oskarżonej, tym samym wyrażając nieufność wobec przewodniczącego Rady.
Yurid uśmiechał się nadal, lecz w środku tłumił dziki gniew. Tak postawione pytanie obnażało jego zamiary.
Ręce poniosły trzy osoby z dziesięciu.
— A teraz niech uniosą rękę ci, którzy głosują za uniewinnieniem domniemanej oskarżonej z powodu jawnego braku dowodów wykroczenia.
Yurid zagryzł zęby, gdy siedem osób, w tym przewodniczący i młodzieniec, zagłosowało za drugą opcją.
— Decyzja większości to uniewinnienie — młody chłopak twardo spojrzał srebrnowłosemu prosto w oczy. — Przykro mi, panie Teuchi, ale nie możemy zezwolić na pańskie działania. Chyba, że ma pan jeszcze coś jeszcze do powiedzenia.
Yurid najchętniej oszpeciłby jego piękną buźkę, lecz zachował powagę.
— Nie mam nic do dodania — wycofał się, choć złość paliła go w środku.
— Nadzwyczajne zebranie uważam za zakończone — zarządził przewodniczący. Wychodząc, młodzieniec jeszcze raz popatrzył ostrzegawczo na Teuchiego, ale ten był zbyt zaaferowany porażką, żeby to zauważyć.
Wypadł z sali. Za drzwiami czekał na niego blady chłopiec w długim czarnym płaszczu. Natychmiast pobiegł za Yuridem, odgarniając z oczu kruczoczarną grzywkę, by móc dotrzymać mu kroku.
— I jak było? — spytał. — Pozwolili?
— Gdyby ten paniczyk się nie wtrącił, już dawno miałbym pozwolenie — rzucił rozgniewany Yurid. Czarnowłosy chłopiec zafrasował się.
— Czyli… Mam zawiadomić pozostałych, że jednak to robimy?
— Tak. I zrób to jak najszybciej, Ayaku — Yurid skręcił w inny korytarz, nie zaszczycając swojego podwładnego nawet jednym spojrzeniem. Chłopiec przystanął jednak, ukłonił się i jak gdyby nigdy nic, zniknął w ścianie.
— W nosie mam Radę — mruczał do siebie srebrnowłosy, zaciskając pięści, aż zbielały mu kłykcie. — Nie lubię tylko brudzić sobie rąk. Ale poczekajcie tylko, głupcy — wypluł to słowo, jakby było kwasem — a pokażę wam, że w ostateczności nie zawaham się ich ubrudzić.
*
Blast gwałtownie odwrócił się na głuchy dźwięk czegoś ciężkiego upadającego na ziemię. To samo zrobił jego blondwłosy partner, z nieprzytomną Levy na ramieniu. Ich oczom ukazała się mroczna postać czarnowłosego maga. Metalowe bransolety zabrzęczały, gdy ruszył do ataku.
— Zajmę się nim, ty uciekaj — rzucił brunet.
— Poczekaj, to jest…! — próbował go ostrzec blondyn, lecz Blast już w tym momencie starł się z przeciwnikiem. Coś gruchnęło i jego głowa odskoczyła, ale powiększone nogi pozostały wryte w ziemię. Blondyn postanowił nie oglądać się i uciekać jak najdalej. Gdy było wilgotno, jego moc była osłabiona, mógł walczyć tylko wręcz. A drugą opcję utrudniała mu przewieszona przez ramię dziewczyna.
Pozostawało mu wierzyć, że jego partner jakoś da sobie radę. Zdążył jednak odbiec tylko parę metrów, gdy koło prawego ucha usłyszał cichy świst.
Błyskawicznie obrócił się przez prawe ramię, ustawiając się tak, aby zakładniczka była w zasięgu ciosu. Ogromny, czerwony miecz minął ich o włos, rozcinając policzek dziewczyny.
Blondyn odskoczył i dopiero wtedy ujrzał przed sobą czarnego kota o muskularnej, ludzkiej posturze. Kot warknął na niego, mocniej ściskając miecz.
W tej sytuacji mógł zrobić tylko jedno.
— Nie ruszaj się — zdjął dziewczynę z ramienia i postawił przed sobą, trzymając ją za szyję — bo skręcę jej kark.
— Czego od niej chcecie? — przemówił kot. Ręka blondyna zadrżała.
— Jeśli jesteś magiem, powinieneś wiedzieć — prychnął blondyn. — Jest na nią ogłoszenie. Trzy tysiące klejnotów! — to mówiąc, wyjął z kieszeni płaszcza ulotkę ze szczegółami misji. Gdy kot ujrzał twarz na ogłoszeniu, jego oczy rozszerzyły się do rozmiaru spodków. — Podpisał to członek Rady Magicznej! Działamy całkowicie legalnie, więc łaskawie się od nas odpieprzcie!
Kot, będąc w szoku, nie poruszał się. Blondyn już miał odwrócić się i popędzić w sobie tylko znanym kierunku, gdy za plecami poczuł przerażający, ostry zapach krwi i żelaza.
— Jeśli myślisz, że magowie Fairy Tail zostawiają swoich przyjaciół na pastwę losu, bo ktoś pokazuje im jakiś głupi papier, to się grubo mylisz — usłyszał tuż za sobą. Przerażony odwrócił się i zamarł pod spojrzeniem roziskrzonych gniewem czerwonych oczu.
— Jak ty niby… — głos uwiązł mu w gardle, gdy na czarnym płaszczu mrocznego maga zabłyszczała świeża krew.
No tak. Od chwili, kiedy razem z Blastem go zobaczyli, wiedział, że nie mają szans.
Nie z byłym najsilniejszym magiem Phantom Lord, Czarną Stalą, Gajeelem Redfoxem.
Ostatnim, co poczuł, zanim zarył w śniegu i stracił przytomność, było idealnie wymierzone kopnięcie w brzuch.
*
Levy pamiętała tylko, że ktoś niósł ją w ramionach i biegł. Na moment otworzyła oczy, by ujrzeć silne ramię, powiewające kosmyki bujnych, czarnych włosów i linię podbródka. Gdy po odgłosach przyspieszonego oddechu upewniła się, że to Gajeel, uspokoiła się i zemdlała ponownie.
Budziła się powoli, trzepocząc rzęsami. Bolała ją głowa. Słyszała nad sobą jakiś rozgardiasz i raziło ją ostre światło, ale pierwszym, co zwróciło jej uwagę, był jakiś przyjemny dla niej zapach. Poczuła, że wydziela go materiał, którym ktoś ją okrył. Lekko zabarwiała go wilgoć, lecz potrafiła wyczuć go doskonale. Zgięła materiał pod palcami i przysunęła do twarzy, napawając się tą wonią. Natychmiast poczuła, że jest jej ciepło i bezpiecznie. Łupanie w głowie jakby ustało, dudniąc tylko gdzieś w oddali. Wyraźniej zaczęła za to słyszeć to dziwne poruszenie wokół niej. Kroki, skrzypienie i jakieś dziwne, krótkie okrzyki…
— Levy!
Gwałtownie otworzyła oczy. Leżała w łóżku w jakimś pomieszczeniu, nadal zakrywając sobie nos pościelą, a nad nią pochylali się zaaferowani Gajeel i Lily w zmniejszonej formie.
Natychmiast puściła koc, z niemałym zawstydzeniem orientując się, do kogo mógł należeć.
— Boli cię coś? — spytał Smoczy Zabójca, przypatrując się jej dokładnie.
— Trochę głowa… Ale gdzie my jesteśmy? — Levy powoli podniosła się do siadu i rozejrzała się. Byli w małym, wąskim pokoju z wysokim sufitem. Ściany były popękane i brudne, przez co nie dało się dokładnie określić koloru. Ostre światło pochodziło od pokrytego kurzem klosza, zawieszonego u góry. Tu i tam walały się opiłki żelaza oraz śrubki i druty. Łóżko, na którym siedziała, stało przy oknie wychodzącym na miasto, a przy innych ścianach znajdowały się stolik z dwoma krzesłami oraz kilka szafek. Wszystko wyglądało na bardzo zaniedbane, jakby od paru lat nikt tu nie wchodził.
— Cóż… — Gajeel odgarnął włosy z ramion. — To moje poprzednie mieszkanie. Czuj się jak u siebie.
O Boże, ten zapach. Teraz wiedziała, dlaczego otaczał ją z każdej strony. Nikły, ale nie potrzebowała nawet smoczego węchu, by go wyłapać.
To był jego zapach.
— Ci dranie nic ci nie zrobili? Długo się nie budziłaś, myśleliśmy, że może cię otruli — odezwał się Lily.
— Masz gorączkę? — Gajeel przysunął się do niej, co wprawiło ją w jeszcze większą panikę. — Jesteś strasznie czerwona…
Próbował przyłożyć dłoń do czoła Levy, lecz ta szybko się odsunęła. Gajeel uniósł brew.
— T - to nic — wydukała, nieznacznie spuszczając głowę. — Tylko uderzyli mnie w głowę, naprawdę. — Aby pokazać, że czuje się dobrze, spróbowała się uśmiechnąć. Wtedy syknęła, czując pieczenie w prawym policzku. Zdziwiona, dotknęła go i pod palcami poczuła szorstką szramę.
— Wybacz, to moja wina — powiedział szybko Lily. — Drasnąłem cię mieczem, kiedy atakowałem tamtego dupka. I nie mieliśmy plastrów.
Exceed wyglądał na zawstydzonego, na co Levy pomyślała, że jest uroczy.
— To nic takiego — ostrożnie rozciągnęła kąciki ust. — W końcu mnie uratowaliście.
Wyciągnęła rękę i nieśmiało pogłaskała Lily'ego po pokrytej futrem główce. Oczy kota roziskrzyły się i poczuł on przemożną chęć, by otrzeć się o dłoń dziewczyny. Jako waleczny Pantherlily, miał jednak swoją dumę i tego nie zrobił. Mimo wszystko odczuł coś w rodzaju zawodu, gdy Levy przestała.
— A propos ratowania — Gajeel skrzyżował ręce na piersi — to co się tam właściwie stało?
Dziewczyna zawahała się przed odpowiedzią.
— Ci dwaj… mówili coś o zasadzce na któregoś z członków Fairy Tail — zmięła koc w dłoniach. — Teraz wiem, że chodziło o mnie, ale wtedy…
— Poszłaś za nimi? — Gajeel groźnie zmarszczył brwi. — A co ja ci mówiłem? Miałaś tam stać i czekać, a nie śledzić dużo silniejszych od siebie mięśniaków!
— Myślałam, że ktoś z naszej gildii jest w niebezpieczeństwie! — obruszyła się Levy. — Miałam po prostu pozwolić im odejść?
— Tak, a potem zawiadomić o tym mnie — warknął Smoczy Zabójca w odpowiedzi. — Nie rozumiesz, że to było strasznie niebezpieczne? Mogli cię zabić!
Levy zacisnęła wargi. Rozumiała zdenerwowanie Gajeela, równocześnie nie mogąc się z nim pogodzić. Zrobiła to, co było trzeba. A to, że była słabsza od niego, wcale się w tamtej sytuacji nie liczyło.
— Ty na moim miejscu zrobiłbyś przecież to samo — mruknęła w odpowiedzi. Gajeel zamarł wpół słowa. Zapadła cisza, podczas której oboje, nie patrząc w swoją stronę, analizowali swoje słowa.
— Skaranie boskie z tobą — westchnął w końcu Redfox, podnosząc się z łóżka. — Idę po coś do jedzenia, a ty… możesz się umyć, czy coś. Łazienka jest tam — odwróciwszy się od niej tyłem, wskazał na lekko obdrapane drzwi po prawej stronie pokoju. — Lily, zostań tu z nią.
— Jasne — odparł Exceed. Levy utkwiła wzrok w szerokich plecach Gajeela i chciała jeszcze coś dodać, ale nie bardzo wiedziała, co. Czuła się źle z tym, że Gajeel, choć nie bezpośrednio, ale jednak wytknął jej, jak jest słaba. Mimo całego jej wysiłku włożonego w trening, nadal nie mogła skutecznie się bronić. To zawsze inni musieli bronić jej. Gajeel zapewne od początku wiedział, że będzie kulą u nogi tej misji. A teraz sprawiał, iż zaczynała myśleć, że naprawdę nią jest.
Zanim Gajeel wyszedł, obrócił się w progu pokoju, jakby o czymś sobie przypomniał i zaczął:
— Nie wiem, czy można w ogóle zostawić cię samą, skoro przez sen wołałaś…
Urwał, nagle skupiając wzrok obok głowy Levy. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie, przestraszona, że coś jest za oknem. I spotkała się oko w oko z wielkim krukiem.
Dopiero po chwili zorientowała się, że nie usłyszała, kiedy przyleciał. Jego pióra zlewały się z czernią zimowego nieba, a na ich tle niezwykle wyróżniały się jego oczy. Były przenikliwie błękitne, chłodne i mądre, do złudzenia przypominające ludzkie. Patrząc w nie, Levy czuła, jak gdyby zwierzę zaglądało jej w duszę.
Zanim zdążyła choćby drgnąć, ptak zakrakał, zatrzepotał skrzydłami i odleciał. Próbowała podążyć za nim wzrokiem, ale wtedy Gajeel doskoczył do okna i zasłonił zasłony.
— Gajeel…? — spostrzegła bruzdę pomiędzy jego brwiami. Smoczy Zabójca był niespokojny, wręcz najeżony.
Ktoś ich obserwował.
— Lily, przypilnuj, żeby Levy nigdzie nie wychodziła — nakazał partnerowi, samemu mknąc ku drzwiom. — Sprawdzę okolicę.
Levy wydała zduszony odgłos, w ostatniej chwili powstrzymawszy się od wypowiedzenia jakiejś nasyconej irytacją uwagi. Zwróciło to uwagę Gajeela, a gdy ten na nią spojrzał, lekko sfrustrowana spuściła wzrok.
— Uważaj na siebie… — wydukała zamiast tego.
Gajeel przewrócił oczami.
— Kończąc wcześniejsze… — powiedział na odchodne — …wołałaś przez sen moje imię.
I zamknął za sobą drzwi, zostawiając Levy w apogeum wstydu. Lily odchrząknął, gdy dziewczyna jęknęła, po czym ukryła całkiem już czerwoną twarz w dłoniach.
*
Gdy tylko wyszedł, od razu spróbował wywęszyć kruka, lecz bez skutku. Byli w mieście, gdzie zapachów i ptaków dookoła było od groma.
Niepokoił się. Levy potrzebowała odpoczynku, a za sprawą ogłoszenia z jej twarzą najwyraźniej polowały na nią wszystkie gildie w Oak. Gajeel oczywiście nie wierzył, by dziewczyna mogła zrobić coś złego. Pozostawało pytanie, dlaczego jakiś członek Rady Magicznej tak się na nią uwziął.
I dlaczego nie usłyszał nawet najmniejszego szelestu, gdy to cholerne niebieskookie ptaszysko podleciało do okna.
Poirytowany, westchnął i poczłapał w stronę centrum, na wszelki wypadek skupiając wszystkie zmysły, by zauważyć ewentualne zagrożenie.
*
Po kilku chwilach wahania, Levy szybkim ruchem otworzyła drzwi do łazienki. Tu spotkało ją miłe zaskoczenie, bo wyglądała lepiej od sypialni. Była w prawdzie mała, ze wszystkimi przyrządami niemal ściśniętymi krawędź do krawędzi ze sobą, lecz czysta i w miarę zadbana. Przez chwilę wyobraziła sobie Gajeela robiącego tu porządki. Uśmiechnęła się pod nosem.
Wzięła szybki prysznic, który po tak długim i ciężkim dniu był jak błogosławieństwo. Woda była wprawdzie zimna, ale starała się tym nie przejmować. Byli tu tylko na chwilę, zresztą, pewnie niezbyt legalnie. Nie mogła wymagać od Gajeela warunków hotelowych.
Po wyjściu z kabiny zorientowała się, że przecież nie ma ręcznika. Na chwilę spanikowała, ale zaraz zlokalizowała położone w kącie dwa ręczniki z nabazgraną na nich kartką: "Dla Levy". Podniosła kartkę do oczu i poczuła, jak mimowolnie kąciki jej ust unoszą się wysoko. Nie mogła nic na to poradzić, tak rozczulające wydało jej się to, jak starannie Gajeel przygotował wszystko, podczas gdy ona spała. Zastanawiała się, na ile pomógł mu Lily, który zdawał się mieć większe wyczucie w takich sprawach. W jej piersi uczucia rozlały się jak ciepły płyn, niwelując zimno na skórze.
Jednak nie mogła chodzić z nim na misje. W jego obecności zapominała o wszystkim innym.
*
Z braku innego stroju (nie pomyślała, żeby zabrać jakiś, myślała, że misja zajmie im góra dzień) włożyła ten sam, który miała na sobie przed kąpielą. Nie czuła się z tym zbyt komfortowo, ale uznała, że rano pójdzie kupić coś na mieście, a na razie musiało jej wystarczyć to, co miała.
W międzyczasie wrócił Gajeel i zastała go próbującego zrobić kolację. Uprzejmie zjadła kilka kanapek z tuńczykiem, podczas gdy Smoczy Zabójca swoim zwyczajem pozjadał puszki. Tuńczyk miał być rozwiązaniem dla nich wszystkich, co podobało się zwłaszcza Lily'emu. Levy ledwo powstrzymywała się od chichotu, gdy patrzyła, z jakim zaangażowaniem pochłaniał rybę.
Gajeel patrzył za to cały czas na Levy, zdumiony, jak bardzo przyjemny zapach roztaczała po prysznicu. Nie to, żeby wcześniej nie pachniała ładnie, tylko teraz było to jakby… ciekawsze.
Naprawdę chciał wiedzieć, co to było za uczucie. Nie przypominał sobie, żeby patrząc na kogokolwiek innego, czuł się tak samo. Levy imponowała mu swoją mądrością i zorganizowaniem, przy czym przykuwała oko urodą. Lecz nie były to tak naprawdę powody, dla których zgodził się wziąć ją ze sobą na misję. Jej towarzystwo sprawiało, że czuł się we wszystkim lepszy, bardziej potrzebny, waleczny.
Tylko gdy na nią patrzył, czuł się lepiej. To było naprawdę dziwne.
Spojrzenia ich dwojga skrzyżowały się na moment nad blatem aneksu kuchennego. Patrzyli na siebie o moment za długo, jakby każde z nich chciało coś powiedzieć, tylko nie wiedziało, kiedy i czy może to zrobić. A potem odwrócili od siebie wzrok.
— Lily, chodź, poszukamy śpiworów na strychu — Gajeel skierował się w stronę drzwi. Exceed uniósł brew, ale musiał przełknąć, zanim spróbował cokolwiek powiedzieć. W tym czasie Gajeel był już w korytarzu, a zrezygnowany kot podreptał za nim.
Levy spuściła głowę i splotła ręce na blacie. Patrząc na nie, nieśmiało wyobrażała sobie, czy tak mogłoby wyglądać ich wspólne życie.
Było niezręcznie, ale przyjemnie.
*
Żelazny Smoczy Zabójca miał wrażenie, że na przetrząsaniu strychu spędzili już co najmniej godzinę.
— Musisz tego kiedyś spróbować — zapewniał go Lily, po raz enty przekonując Gajeela, jak wspaniale jest być głaskanym przez Levy po głowie. Gajeel przewrócił oczami, rozgarniając śmieci w poszukiwaniu zaginionych śpiworów. Oczywiście zapomniał, gdzie je odłożył. Do tego kurz drażnił jego nozdrza, wprawiając go w stan najwyższej irytacji.
— Czy ja ci wyglądam na kota? — burknął do Exceeda. — Przestań marzyć i szukaj.
Nie chciał być zły na swojego przyjaciela, ale był już na granicy. Zmysły miał wyostrzone jak nigdy, by usłyszeć każdy najmniejszy szmer z dołu. Z załatwienia paru rzezimieszków, zadanie przerodziło się w całodobową ochronę Levy.
Poważnie zastanawiał się, czy nie przerwać misji i po prostu pojechać do Magnolii. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli list gończy na Levy naprawdę podpisał członek Rady Magicznej, niewiele to pomoże. Nie mogli też w takim wypadku niczego zgłosić.
— Martwisz się o nią, prawda? — odezwał się nagle Lily. Gajeel odwrócił się do niego, unosząc brwi.
— Ja? — zapytał inteligentnie. Po sekundzie zmarszczył brwi. — Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
— Przecież widzę — Lily skrzyżował łapki na piersi. — I co robimy? Wracamy do gildii?
— Wiesz przecież, że to bez sensu — Gajeel przesunął jakieś pudło i wreszcie jego oczom ukazał się podniszczony śpiwór. Znalezisko nie ucieszyło go jednak, a jedynie pozbawiło jego ręce zajęcia. — Wykonamy misję i dopiero wtedy wrócimy. Nie po to odpalałem temu wężowemu idiocie trzy tysiące, żeby ich teraz nie odzyskać.
— Myślę, że potrzebujemy pomocy — wyraził wątpliwość Lily. — Tu już nie chodzi tylko o pomyślność misji.
— Poradzimy sobie, Lily — uciął Gajeel. — To tylko głupia zgraja bandytów. Złapiemy ich, dowiemy się, czemu tak się rozbijają, a potem możemy wszcząć alarm w gildii, czy co tam chcesz.
Exceed westchnął i nic już nie powiedział. Gajeel złapał za to śpiwór i podążył w stronę drabiny.
Pomyślał, że może gdy zobaczy Levy całą i zdrową na dole, jego niepokój zelżeje.
*
Od poszarzałych murów opuszczonej, brukowanej kamienicy ciągnęło wilgocią. Przez okno pozbawione szyby wlatywał zimny, nocny wiatr. Spróchniałe deski podłogi skrzypiały przy każdym ruchu. Chłopiec w długim czarnym płaszczu potarł ramiona, zastanawiając się, czy Hatarake na pewno miał rację i podłoga nie zawali się pod ciężarem dwóch mężczyzn i dzieciaka.
— Kiedy to draństwo w końcu przyleci? — warknął na stojącego obok okna mężczyznę. Ten miał na sobie białą koszulę i spodnie skryte w wysokich, skórzanych butach. Na ramionach prezentował się czerwony żakiet, a dopełnieniem całego stroju był czerwony kapelusz z szerokim rondem, spod którego wydostawały się strąki długich, jasnych włosów. Gdy uniósł wzrok na chłopca, pod rondem ukazała się biała maska, skrywająca błyszczące chłodnym błękitem oczy.
— To nie żadne draństwo — odparł spokojnie mężczyzna w kapeluszu — tylko mój zaufany zwierzak z wszczepioną lakrymą mojej roboty. I jestem pewien, że zaraz przyleci.
— Powtarzasz to od jakiejś godziny — zrzędził chłopiec.
— Minęło dopiero trzydzieści minut — grobowym tonem odezwał się trzeci mężczyzna, kryjący swoją wysoką, umięśnioną posturę w kącie pomieszczenia. Opierał się on plecami o ścianę, a w cieniu lśniły groźnie jedynie jego piwne oczy oraz blizny pokrywające twarz i odsłonięte ramiona.
Czarnowłosy jedenastolatek prychnął i już miał coś do niego odwarknąć, gdy mężczyzna w kapeluszu zamaszystym gestem przyłożył palec do ust i nakazał im ciszę.
— Słyszę go.
Nagle w oknie ukazał się wielki, błękitnooki kruk i z niemal niesłyszalnym trzepotem skrzydeł wleciał do pomieszczenia, by zaraz usadowić się na ramieniu zamaskowanego. Blondyn niemal z namaszczeniem przyłożył dwa ukryte pod białą rękawiczką palce do ust, natomiast kruk zaskrzeczał, po czym włożył mu dziób prosto do ucha. Zapadła cisza, podczas której zarówno ptak, jak i jego właściciel skupiali się na przekazie informacji.
Minęła minuta, dwie, trzy. W końcu chłopiec w czarnym w płaszczu nie wytrzymał i burknął:
— Powinieneś już dawno skończyć.
— Oho — zamaskowany mężczyzna z rozbawieniem otworzył jedno oko, a kruk na jego ramieniu jak gdyby nigdy nic zaczął czyścić sobie pióra. — Załapałeś mój żarcik, Ayaku - kun?
Czarnowłosy poczuł przemożną chęć, żeby zaatakować blondyna, lecz powstrzymywała go złowroga aura drugiego z mężczyzn. Podświadomie wiedział, że leżałby martwy, zanim zdążyłby choćby zrobić krok.
— Lepiej gadaj, czego to cholerstwo się dowiedziało, bo w przeciwnym razie jak nic ukręcę mu łeb — syknął przez zęby.
Zamaskowany blondyn uśmiechnął się tylko kącikiem ust.
— Blast i Spirit do niczego się nie nadają — zaczął.
— Wiedziałem — pobliźniony mężczyzna przewrócił oczami. — Od razu trzeba było wysłać nas.
— Wiem za to, gdzie udali się dziewczyna i jej ochroniarz — dokończył zamaskowany. — Możemy atakować w każdej chwili.
— Ayaku, leć do mistrza i pytaj o rozkazy — rzucił pobliźniony. Chłopiec łypnął na niego groźnie.
— Wedle rozkazu, panie Kanata — wycedził. — Zwłaszcza, że to nie ty dowodzisz tu oddziałem.
— Zamknij się i znikaj, gówniarzu. — Kanata zmrużył oczy i niebezpiecznie napiął mięśnie. — Dwa razy nie będę powtarzał.
Ayaku prychnął i po chwili rzeczywiście zniknął, wtapiając się w ścianę. Mężczyzna w masce gwizdnął z podziwem.
— Zrobiłeś się groźny, braciszku.
— Zamknij się, Shota* — burknął Kanata, odwracając wzrok. — Po prostu ten dzieciak nieziemsko mnie wkurwia.
— Widzę. Ale spokojnie — Shota podszedł do brata i złapał go za ramię. — Będziemy musieli z nim współpracować tylko do czasu zdobycia Ognia.
— Czyli przez następną wieczność — mruknął Kanata.
— Nie mów tak, bracie — blondyn uśmiechnął się do niego przyjaźnie. — My przecież nigdy nie nawalamy. Jeśli ona ma być ostatnią poszlaką...
Na jego uśmiechu nagle położył się cień, źrenice rozszerzyły się, a oczy zabłyszczały szaleńczo.
— …na pewno nam nie ucieknie.





*Shota - czytaj: Shouta (przedłużone o) 
Przepraszam za wygląd góry tekstu, coś mi się okropnie zepsuło przy przeklejaniu i nie mogę tego nijak naprawić :/