sobota, 31 stycznia 2015

Rozdział czwarty. Miłego czytanka!



Rozdział czwarty – Piekło
  
   Gajeel patrzył na zakrwawioną twarz Levy i ciągle nie chciał dopuścić do siebie myśli, że umarła. To się nie stało. Ona tylko… tylko śpi…
   Pojedyncza łza spadła na policzek niebieskowłosej. Nie mógł już jej powstrzymać. Poleciała za nią druga i trzecia.
   - Levy… - przycisnął dziewczynę do siebie.
   W tym momencie poczuł silne uderzenie w głowę. Odleciał wraz z Levy na kilka metrów. Przed oczami przemknął mu czarnowłosy chłopak i leżący na bruku ranny Lily. Twardo wylądował pod jakimś straganem. Natychmiast tuż przed nim zjawił się czarnowłosy i złapał Levy za nogi. Chciał ją wyrwać Gajeelowi z rąk.
   Nie. Obiecał sobie, że wypełni swoją misję i wróci do Magnolii razem z Levy. I obietnicy tej dotrzyma. Pokrył swoją skórę żelazną powłoką.
   - Tetsuryuu Ken! – wykrzyknął i zamachnął się na czarnowłosego. Udało mu się drasnąć go w policzek. Chłopak odskoczył od niego, wycierając krew z twarzy. Nagle za Gajeelem pojawił się blondyn w masce. Gajeel zrobił błąd i odwrócił się. Mężczyzna dał mu prztyczka w czoło z niesamowitą siłą. Drugi blondyn uderzył go od tyłu w głowę. Gajeela zamroczyło i bezwiednie zwolnił uścisk ramienia, którym przytrzymywał Levy. Mężczyzna w masce podszedł do niego i wyrwał mu dziewczynę z rąk. Gajeel próbował się podnieść, ale czarnowłosy i blondyn przytrzymali go z obu stron. Byli zaskakująco silni, zwłaszcza ten dzieciak. Zaczął się rzucać i wyrywać.
   Targała nim dzika furia. Chciał zabić zamaskowanego mężczyznę w najgorszy możliwy sposób. Chciał przytargać tamtych dwóch za włosy do zimnej, ciemnej celi. Ale wiedział, że nie da sobie rady z trzema tak silnymi przeciwnikami na raz.
   Blondyn zapalił ogień w swojej dłoni i mocno uderzył Gajeela w skroń. Ostatnie, co wtedy zobaczył, to zamaskowanego mężczyznę spoglądającego na niego z pogardą.

   - No, nareszcie zdechł – wysyczał Ayaku.
   - Nie zabiłem go – mruknął blondyn. – Tylko pozbawiłem świadomości na jakieś kilka godzin. Gość jest twardy, trzeba mu to przyznać.
   - Więc wykończ go! – wykrzyknął Ayaku. Szybkim ruchem otarł krew z policzka. – Jeśli nie ty, to ja to zrobię!
   - Spokojnie, Ayaku – kun. Może nam się jeszcze do czegoś przydać – powiedział mężczyzna w masce.
   - Ty się lepiej nie odzywaj, Shouta – syknął czarnowłosy. – Możesz być pewny, że mistrz dowie się o wszystkim, co się tutaj stało.
   - Nie ma czasu – powiedział blondyn. – Ayaku, teleportuj nas do mistrza. Jedyna nadzieja, że ją uzdrowi.
   Ayaku prychnął i złapał obu mężczyzn za ręce.
   - Czekaj – powiedział blondyn. Wskazał na Gajeela. – Jego też bierzemy.
   - Ty go bierzesz, Kanata – powiedział Ayaku. – Teleportuje się razem z nami, jeśli za coś go złapiesz.
   Niewiele myśląc, Kanata złapał Smoczego Zabójcę za włosy i pociągnął ku sobie. Gajeel wydał z siebie cichy jęk. Ayaku kopnął go w twarz.
   - Leżeć, kundlu – warknął. Pociągnął towarzyszy w czarną szparę w powietrzu.
***
   Lily odzyskał świadomość tuż przed tym, jak Ayaku teleportował się razem z innymi. Zdążył zobaczyć Levy w ramionach Shouty i Gajeela ciągniętego przez Kanatę.
   - Nie… - próbował się podnieść, ale nie zdążył zareagować na czas. Portal zamknął się, zanim się podniósł.
   - Cholera… - próbował zwinąć skrzydła, ale jedno z nich było paskudnie złamane. Poruszył nim na próbę. Poczuł rwący ból.
   Poza rannym skrzydłem miał tylko kilka otarć oraz siniaków i guza z tyłu głowy. Najpierw musiał znaleźć coś, czym będzie mógł opatrzyć skrzydło na jakiś czas. Rozejrzał się po zdewastowanej ulicy i nagle zobaczył małego, może siedmioletniego chłopca. Miał błękitne włosy opadające mu na piwne oczy. Przyglądał się Lily’emu z zaciekawieniem.
   - Mógłbyś mi pomóc? – Lily podszedł do chłopca.
   - Gadający kot? – zdziwił się błękitnowłosy.
   - Mam na imię Lily – przedstawił się kotek. – Są tu gdzieś twoi rodzice?
   - Są tam, kryją się w domu – chłopiec wskazał najbliższą białą kamienicę. Dziwne. Lily’emu wydawało się, że wcześniej jej tu nie było.
   - Mógłbyś ich zawołać? Mam złamane skrzydło i ktoś musi je opatrzyć.
   - Um – zgodził się chłopczyk. – Zaraz ich zawołam.
   Błękitnowłosy pobiegł pod drzwi kamienicy, a Lily podreptał za nim. Miał nadzieję, że rodzice tego chłopca okażą mu trochę gościny. Skoro kryli się w tej kamienicy, musieli widzieć całą walkę lub chociaż jej część. Gdy podszedł do drzwi domu, poczuł silną magię wypływającą z wnętrza.
   Drzwi otworzyły się, gdy tylko chłopiec stanął w ich progu. Za nimi ukazała się dość niska kobieta w średnim wieku z długimi niebieskimi lokami zawiązanymi niedbale z tyłu głowy. Jej jasnozielone oczy zmierzyły Lily’ego od stóp do głów. Miała na sobie kuchenny fartuch, żółty sweter, czarne spodnie i różowe kapcie. Wyglądała, jakby dopiero co wstała z łóżka, a przecież było już południe.
   - Mamusiu, to jest Lily – powiedział chłopczyk. – Potrafi mówić i potrzebuje pomocy.
   - Moje skrzydło się złamało – potwierdził Lily. – Czy mogłaby pani je opatrzyć?
   Kobieta patrzyła na niego przez chwilę, mrużąc oczy. Nie wyglądała na zdziwioną faktem, że kot potrafi mówić.
  - Filly, chodź do środka, bo zmarzniesz – powiedziała do błękitnowłosego. – Ciebie też zapraszam, Lily – san.

   Dom był mały i przytulny z wysokim dachem typowym dla kamienic. Ściany były żółte i powieszone na nich były liczne obrazy. Matka chłopaka otworzyła pierwsze drzwi po lewej stronie i weszła do pokoju. Filly zdjął buty i kurtkę, po czym potruchtał za mamą. Niewiele myśląc, Lily uczynił to samo.
    Pokój okazał się kuchnią. Niebieskowłosa wyjęła z szafki apteczkę. Okazało się, że miała wszystkie potrzebne rzeczy do usztywnienia złamania.
   - Czy mogę się spytać, skąd ma pani te rzeczy? Jest pani lekarką? – odezwał się Lily, który siedział na stołku i był opatrywany przez niebieskowłosą.
   - Nie, nie jestem – opowiedziała oschle. – Po prostu kupuję tego trochę co jakiś czas. Jak widać, zawsze się przydaje – uśmiechnęła się pod nosem.
   - Czy pani widziała tą walkę sprzed chwili? – spytał kotek.
   - Tak, widziałam. Rozwaliliście jeden stragan i zrobiliście trzy dziury w chodniku. Ech, magowie. Zwłaszcza ci z Fairy Tail.
   Z korytarza dał się słyszeć dźwięk otwieranych drzwi. Filly uśmiechnął się od ucha do ucha i wybiegł z kuchni, krzycząc:
   - Tata, tata!
   - Tadaima, Filly! – powiedział ktoś w korytarzu. Po kilku minutach on także zawitał w kuchni.
   Wyglądał na jakieś trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Miał brązowe, proste włosy i piwne oczy, identyczne jak u syna. Wziął sobie Filly’ego na barana, nie zdejmując płaszcza i wysokich butów.
   - Kogo my tu mamy, Rosalie? – spytał, patrząc na Lily’ego.
   - Mam na imię Lily – powiedział kotek. Szarpnął się – pani Rosalie spróbowała nastawić mu skrzydło.
   - Nie ruszaj się, bo zrobisz sobie jeszcze większą krzywdę! – skarciła go niebieskowłosa. – Zdejmij najpierw buty, Heil. Ja spróbuję się zająć naszym małym gościem.
   - Nasz mały gość ma na plecach znak Fairy Tail – zauważył Heil. Rosalie skrzywiła się, ale wróciła do nastawiania Lily’emu skrzydła.
   Po paru zabiegach skrzydło w końcu zostało usztywnione dwiema deseczkami i zabandażowane.
   - Nawet nie myśl o lataniu – powiedziała Rosalie. – To musi się zagoić. Wygląda, jakby oprócz złamania było pocięte.
   - Bo tak jest – mruknął Lily. Heil pstryknął palcami.
   - Właśnie! Czemu ulica jest cała rozwalona? Co tu się działo?
   - Nasz mały gość wraz ze swoimi koleżkami walczyli z jakimiś innymi magami, najprawdopodobniej stąd. Znam tego czarnowłosego chłopaczka. Często widuję go na ulicy. Nie jest zbyt miły.
  Heil przysunął się do Rosalie i szepnął jej do ucha:
   - Nie interweniowałaś?
   - Postanowiłam już dawno. Nie będę mieszać się w sprawy magów.
   Na szczęście Lily miał dobry słuch. Wyglądało na to, że pani Rosalie miała jakąś urazę do magów.
   - Ale Rosalie – zaczął Heil – nie można całkiem ich ignorować. Widziałaś, co się tam stało?
   - Czy mogę się wtrącić? – spytał Lily. Rosalie spojrzała na niego chłodno. Kotek odchrząknął.
   - Nie widziałem całej walki, ponieważ zemdlałem w jej trakcie. Ale widziałem, jak trójka wrogich mi magów zabiera dokądś moich przyjaciół. Byli bardzo poranieni. To musiała być dla nich ciężka walka, skoro we dwójkę walczyli przeciwko trójce silniejszych przeciwników. Nie wiem nawet, czy żyli, kiedy ich zabierano – spuścił głowę. Zapiekło go pod powiekami.
   - Widziałam, jak bili tamtego chłopaka – odezwała się cicho Rosalie. – To było okropne. Trzymał w ramionach jakąś nieprzytomną dziewczynę, a oni próbowali mu ją odebrać. W końcu im się udało, a jego także pozbawili przytomności. Dzielnie walczył.
   Lily spojrzał na panią Rosalie. Widział ból w jej oczach, choć za wszelką cenę starała się go ukryć.
   - I mimo wszystko nie interweniowałaś?! – wykrzyknął Heil. Filly przestraszył się, a mężczyzna natychmiast zdjął go sobie z ramion i powiedział, żeby poszedł do swojego pokoju.  - Mimo że na tej ulicy mogli ginąć ludzie?!
   - Już ci mówiłam! – wrzasnęła Rosalie. Łza spłynęła jej po policzku. – Bez względu na wszystko, nie wolno nam się zadawać z magami. Nigdy.
   Wybiegła z kuchni. Lily spojrzał na Heila, osłupiały. Mężczyzna westchnął.
   - Chodź, Lily – zwrócił się do niego. – Urządzimy ci jakieś posłanie u Filly’ego.

   Dzieciak miał przestronny, zielony pokój z łóżkiem stojącym pod oknem i białymi meblami. W kącie była przepełniona szafka z zabawkami, a na dywanie zastali Filly’ego czytającego książkę. Co chwilę odrywał wzrok od grubego dzieła i pisał coś na kartce. Pokrywał papier krzywymi, niezrozumiałymi znakami.
   - Widzę, że w końcu zabrałeś się do lekcji – powiedział Heil i pogłaskał syna po głowie.
   - Nudziło mi się – odburknął Filly, ale widać było, że ucieszyła go pochwała ojca.
   - Nie macie nic przeciwko spania w jednym pokoju? – spytał Heil.
   - Pewnie, że nie – odpowiedzieli równocześnie.
   - No, to ja pójdę po śpiwór – uśmiechnął się brunet.
   Lily zainteresował się znakami, jakie Filly wypisywał na kartce. Wyglądało to jak pismo runiczne, którego używał Freed. Odczytać je w całej gildii potrafił tylko zielonowłosy i Levy.
   - Jesteś magiem? – spytał Filly’ego.
   - Tak – odpowiedział chłopczyk. – Ale według mnie bycie magiem skryptów jest nudne. Trzeba się uczyć tego pisma runicznego. I czasem czytać jakieś beznadziejne książki.
   - Moja… przyjaciółka… - Lily nie wiedział, jak określić relację między nim a Levy – też jest magiem skryptów. Ona nie uważa, żeby to było nudne. Jest bardzo zdolna.
   - A jak ona ma na imię? – zainteresował się Filly. – Chciałbym ją poznać.
   - Levy McGarden. Ale nie sądzę, żebyś mógł…
   - McGarden?! To moje nazwisko!
   - Jak to? Ty też nazywasz się McGarden? I twoi rodzice też?
   - Pewnie! Nasza rodzina od pokoleń posiada wielu niesamowitych magów skryptów. Uczenie się run to nasza tradycja.
   W tym momencie wrócił Heil ze śpiworem na ramieniu.
   - Mam do pana pytanie – powiedział Lily. – Czy zna pan osobę o imieniu Levy McGarden?
   Heil zamarł na krótką chwilę, po czym położył śpiwór w kącie pokoju.
   - Chodź ze mną na chwilę – zwrócił się do Lily’ego. Filly podążył za nimi zaciekawionym wzrokiem, ale nie ruszył się z miejsca.
   Heil zaprowadził kotka do swojego gabinetu. Był mniejszy od pokoju dziecka, ale też bardziej przytulny. Meble były w odcieniu czekolady, a przy biurku stała mała gablotka. Heil otworzył szklane drzwiczki i wyjął z gablotki małe zdjęcie oprawione w niebieską ramkę. Był na nim on, pani Rosalie… i mała Levy. Wszyscy wyglądali na bardzo szczęśliwych. W tle widać było pola i łąki, a słońce rozświetlało włosy dziewczyn.
   - Levy jest naszą córką – powiedział Heil, patrząc na zdjęcie ze smutnym uśmiechem. – To były nasze pierwsze wspólne wakacje poza miastem. Zawsze była ślicznym, wesołym dzieckiem. A potem, gdy podrosła, zapragnęła dołączyć do Fairy Tail. Ja nie miałem nic przeciwko, ale Rosalie się nie zgadzała. Miała jakiś uraz do tej gildii. Długo kłóciła się z córką, aż ta uciekła z domu. Od tej pory nie mieliśmy z nią kontaktu. Wszystko u niej dobrze?
   - Levy ma się zupełnie dobrze – powiedział Lily. – Jest bardzo zdolna i pomocna. W gildii ma wielu przyjaciół. Mieszka w żeńskim akademiku niedaleko gildii.
   - Więc jej się ułożyło. To świetnie – Heil uśmiechnął się, nadal patrząc na zdjęcie. – Znalazła sobie już kogoś?
   Lily pomyślał nad jej reakcjami na widok Gajeela.
   - Możliwe – odpowiedział. Heil roześmiał się.
   - To już osiem lat… Chciałbym zobaczyć, jaką osobą się stała. Czy nadal jest podobna do mnie.
   Lily wyłowił kątem oka panią Rosalie. Stanęła w progu gabinetu. Miała zaczerwienione oczy.
   - Och, Heil. Przestań kłamać.
***
   Yurid przechadzał się tam i z powrotem. Próbował się uspokoić. Targała nim furia. Zrobił, co w jego mocy, żeby uratować tę dziewuchę, ale nie wiedział, czy w ogóle się obudzi. Nie był bogiem, nie umiał całkiem wskrzeszać zmarłych. Jedyna nadzieja w jej woli życia.
   Leżący w kącie pomieszczenia Shouta rozkaszlał się. Na posadzkę polała się krew. Jęknął i spróbował podnieść się z ziemi, lecz na próżno. Poczuł rwący ból w kostce i ramieniu.
   Yurid spojrzał na niego. To przez tego nieudacznika wszystko może zawieść. Jedyna dziewczyna, która mogła rozwiązać jego problem, została przez niego śmiertelnie zraniona. Miał chęć znów go kopnąć. Jeszcze nie wyżył na nim całej swojej złości. Podszedł do niego i zamachnął się, ale drogę zagrodził mu Kanata. Zamiast poranionego Shouty kopnął chłopaka prosto w pokrytą bliznami twarz.
   - Panie – jęknął blondyn – proszę. Dość już zadałeś mu cierpienia.
   Stojący nieopodal Ayaku zaczął chichotać. Wkrótce chichot przerodził się w przeraźliwy śmiech.
   - Myślisz, że swoim poświęceniem go ocalisz? Jeśli ta dziewczyna umrze, jego śmierć będzie przesądzona!
   Kanata spojrzał na niego wilkiem. Nienawidził tego chłopaczka. Był dopiero jedenastoletnim kurduplem, a pan Yurid uczynił go sobie wiernym psem i obdarzał największym zaufaniem. Do tego uwielbiał patrzyć na ludzkie cierpienie, szczególnie swoich towarzyszy.
   - Przestań, nii – chan – wyszeptał Shouta. – Nie musisz zawsze mnie bronić.
   W odpowiedzi Kanata tylko przysunął się bliżej niego.
   - Ale chcę – powiedział. Shouta uśmiechnął się krzywo.
   Yurid prychnął i przeszedł znów na drugi koniec pomieszczenia. Budź się, ty głupia dziwko. Budź się wreszcie!
***
   Gajeel ocknął się gwałtownie. Znajdował się w absurdalnie białym pomieszczeniu, a ręce miał przykute do ściany ponad głową. Nie miał już na sobie kurtki – leżała w kącie pokoju. Gdy spróbował się poruszyć, poczuł silny ból w skroni. Skrzywił się. Tamten facet musiał naprawdę mocno mu przywalić.
   Rozejrzał się. Pomieszczenie było idealnie kwadratowe i nie było widać żadnych drzwi. Kajdany były antymagiczne i rozmieszczone tak daleko, że nie mógł ich sięgnąć zębami. Szkoda. Były z żelaza.
   Podsumujmy, pomyślał. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem gdzie zabrali Levy, nie wiem gdzie jest Lily. Do tego nie mogę używać magii, ani dosięgnąć kajdanów, ani nawet się schylić. Zarąbiście.
   Szarpnął się w bezsilnej złości, ale tylko obtarł sobie nadgarstek.  Kolana zdrętwiały mu od klęczenia. Nie wiedział, jak długo już tu jest. Mogło to być kilka dni albo tylko kilka godzin.
   Jego smoczy słuch zarejestrował parę kroków poza ścianą. Napiął mięśnie, chodź wiedział, że i tak nie będzie w stanie nic zrobić ewentualnemu przeciwnikowi. Ściana po jego prawej stronie rozsunęła się, a przez nią wszedł jeden z magów. To był ten czarnowłosy gówniarz.
   - Wygodnie ci? – syknął, a na jego pociągłej twarzy rozlał się pogardliwy uśmieszek. Miał niesamowicie cienki głos. Z daleka można było pomylić go z sykiem węża. Gajeel nic nie odpowiedział. Patrzył tylko na chłopaka spode łba.
   - Może chciałbyś wiedzieć, co się stało z twoją dziewczyną? – powiedział chłopak. Z satysfakcją zaobserwował zaskoczenie i złość na twarzy Gajeela. Ten jednak nadal nic nie mówił. Ayaku wkurzył się i przycisnął obcas swojego buta do czoła Smoczego Zabójcy.
   - Zadałem… ci… pytanie! – wypowiadając każdy wyraz, mocnej przyciskał obcas do głowy więźnia. Gajeel nie reagował. Lata ciężkich walk uczyniły go odpornym na tak mały ból. Ayaku zdenerwował się do reszty i kopnął go w twarz.
   - A więc nie jesteś zainteresowany jej losem – spojrzał na niego z góry. – Trudno. Ale powinieneś winić siebie za jej śmierć. Nie byłeś wystarczająco silny.
   Gajeel zacisnął wargi. Nie może dać się sprowokować. Nie może dać satysfakcji temu smarkaczowi.
   - Więc – Ayaku wyjął z kieszeni swój sztylet – może by cię tak trochę oszpecić dla zabicia czasu? Wystarczy parę cięć, a nikt już cię nie rozpozna.
   Zrobił krok w stronę Smoczego Zabójcy, ten jednak nadal nie reagował. Twarz Ayaku wykrzywił ohydny grymas. Ten facet w ogóle go nie podniecał. Nie krzyczał, nie błagał o litość. Tylko trwał w tym swoim idiotycznym uporze. Działał mu na nerwy.
   Zamachnął się sztyletem, jednak nadal nie usłyszał żadnego krzyku. Z ust Gajeela wyrwał się jedynie cichy syk. Z rany biegnącej pod okiem aż do linii nosa zaczęła płynąć krew. Jednak ten widok nadal go nie usatysfakcjonował. Chciał widzieć jego cierpienie. Zanim jednak zdążył zadać kolejny cios, drzwi do pomieszczenia rozsunęły się i wpadł przez nie Kanata.
   - Ayaku, wracaj natychmiast! – krzyknął. – Obudziła się!
   Gajeel rzucił mu zaskoczone spojrzenie. „Obudziła się”? Chodzi o Levy? Nie, to niemożliwe. Przecież Levy nie żyje…
   Ayaku kopnął go na pożegnanie i wybiegł z pomieszczenia razem z Kanatą, po czym drzwi zasunęły się z powrotem. Gajeel został sam z pulsującą bólem raną pod okiem i własnymi chaotycznymi myślami.
***
   Levy obudziła się na końcu ciemnego tunelu. Wstała powoli i zobaczyła światełko w ciemności. Coś ją tam ciągnęło, kazało iść w stronę tego światła. Ale opierała się. Nie chciała jeszcze umierać. Miała jeszcze tyle życia przed sobą…
   - Czemu? – ktoś zaszeptał jej do ucha. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła samą siebie. Druga Levy jaśniała białym światłem. Była ubrana w białą sukienkę i była boso. Jej twarz nie miała żadnego wyrazu.
   - Idź – powiedziała biała Levy. – Umarłaś.
   - Nie… - powiedziała Levy. Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. – Nie chcę! Nie zostawię moich przyjaciół… 
   - Tu jest lepiej. Lepiej niż na ziemi.
   - Nie obchodzi mnie to! Nie pójdę tam!
   - Nie masz wyboru.
   - Zawsze jest jakieś wyjście! – krzyknęła Levy, ale jej głos się załamał. – Tego… nauczyłam się w Fairy Tail. Zawsze masz jakiś wybór. Ja zostaję tutaj. Bo jeśli tam pójdę… to naprawdę ich wszystkich utracę.
   Anioł przyglądał się jej oczami bez wyrazu. Levy otarła łzy i odwzajemniła spojrzenie.
   - Dobrze – powiedziała biała Levy. – Chociaż mogą mnie za to ukarać… Zrobię dla ciebie wyjątek. Ale kiedy twoja dusza trafi znów do ciała, utracisz wszystkie wspomnienia. Będziesz skorupą dawnej siebie. Tylko tyle potrafię zrobić. Czy zgadzasz się na taką egzystencję?
   - Tak – odpowiedziała Levy bez wahania. W przeciwnym razie anioł mógłby się rozmyślić. – Mam tylko jedno pytanie.
   - Słucham.
   - Czy odzyskam kiedyś wspomnienia? Czy jest taka możliwość?
   Anioł zamilkł na chwilę. Przyglądał się dziewczynie, przekrzywiając głowę. W jej oczach było widać determinację.
   - Jest taka możliwość – odpowiedziała w końcu. – Lecz muszą się wypełnić dwa warunki, o których nie mogę ci już powiedzieć – biała Levy spuściła głowę.   
   W tym momencie Levy przytuliła ją. Anioł osłupiał.
   - Dziękuję – wymamrotała niebieskowłosa. – Naprawdę dziękuję!
   - Nie dziękuj – odpowiedział anioł i ujął dziewczynę za ramiona, żeby odsunąć ją od siebie. – Spośród dziesięciu milionów wcieleń, które przybrałam do tej pory, ty masz największą wolę przeżycia. Inni wymyślali, że muszą się pogodzić z niedokończonymi sprawami, a niektórzy bali się zacząć wszystko od nowa. Ty jesteś inna. Myślę, że dla takich dusz warto się poświęcić i trochę nagiąć zasady. – anioł uśmiechnął się i dotknął czoła dziewczyny. Rozbłysło białe światło. – Powodzenia. Nie odrzucaj uczuć. Szukaj złotowłosego. Żegnaj, Levy.
   Zapadła ciemność.
_______________________________________________________________________
No hej! Taa, tym razem wpis na końcu rozdziału, a nie w tytule xD
Zaczynam trochę ogarniać bloggera! Jest progress!
Uważacie, że ten rozdział był trochę przydługi? Mam te rozdziały skracać? 
Bo niektórzy nie lubią za długich... No cóż, ten jest na dwanaście stron w Wordzie xDD
Proszę o komentarze i spróbuję poeksperymentować z bloggerem :>
A tu taka propozycja "okładki" tego fanfika:
 

niedziela, 18 stycznia 2015

Postanowione! Jako że przybyło czytelników, będę wstawiać rozdział co dwa tygodnie w niedzielę. Mam nadzieję, że się cieszycie xD Na razie macie tu trzeci rozdział. Miłego czytanka :*



Rozdział trzeci – Nad przepaścią
   Tak bardzo bała się odwrócić.
   Levy leżała na boku, odwrócona twarzą do ściany. Za sobą słyszała pochrapywanie Gajeela. Wiedziała, że nie zaśnie. Nie w takim stresie.
   Spędziła w takim stanie już ponad godzinę. Targały nią sprzeczne uczucia – spora część jej świadomości strasznie chciała zobaczyć śpiącego Gajeela, ale wstyd jej na to za nic nie pozwalał. Co chwilę postanawiała już, że się odwróci, by potem zostać w tej samej pozycji. Okropnie wkurzała ją własna nieśmiałość, ale nie mogła na to nic poradzić.
   Kiedy ręka, na której podpierała głowę, już całkowicie odrętwiała, trzeba było podjąć szybką decyzję. Odwrócić się, by zmienić pozycję, czy też po prostu skulić ręce przed sobą i nie odwracać się? Pomyślała nad pierwszą opcją, która była o niebo wygodniejsza i miała równie niebiański widok. Nareszcie się przemogła – zacisnęła powieki i odwróciła się na drugi bok.
   Gdy otworzyła oczy, od razu oblała się rumieńcem. Gajeel był odwrócony w jej stronę i tak jak ona podpierał głowę ramieniem. Jego kruczoczarne włosy były potargane bardziej, niż zwykle, a większa część grzywki zbierała się nad prawym okiem, spływając łagodnie po twarzy. Levy w głębi duszy żałowała, że nie odwróciła się wcześniej.
   - No, to teraz już na pewno nie zasnę – powiedziała cichutko do siebie. Uśmiechnęła się łagodnie i patrzyła na tego czarnego anioła aż do świtu, kiedy wreszcie zmorzył ją sen.
***
   Lily obudził się jako pierwszy z całej trójki. Wygrzebał się ze śpiwora, który dzielił z Gajeelem i przeciągnął się. Na próbę porozciągał skrzydła – raz je zwijał, a raz rozwijał. Ziewając, przeszedł naokoło kruczoczarnej głowy i popatrzył na śpiącą Levy. Na jej twarzy było widać rumieńce, a delikatne promienie słońca rozświetlały jej włosy. Pomyślał, że jest naprawdę słodka i roziskrzyły mu się oczy. Dotknął miękką łapką jej zwisającej z łóżka ręki. W tym właśnie momencie Levy otworzyła oczy.
   - Co robisz, Lily? – spytała rozespanym głosem. Lily cofnął łapkę.
   - Nic – odpowiedział kotek szybko. Levy usiadła i przetarła oczy. Przeciągnęła się.
   - Obudzić Gajeela? – spytał Lily, by zmienić temat. Doprawdy, co go poniosło?
   - Nie, nie ma potrzeby – odpowiedziała Levy, trochę zbyt szybko i odwróciła wzrok od twarzy Gajeela. – Pójdę do łazienki się ogarnąć, a ty czekaj, aż się obudzi, dobrze? – powiedziała do Lily’ego.
   - Mhm – mruknął Lily, który zauważył jakiś ruch w śpiworze, którego Levy najwyraźniej nie spostrzegła.
   Kiedy niebieskowłosa oddaliła się i zamknęła za sobą drzwi, Lily spytał się:
   - Po jakiego grzyba udajesz, że śpisz?
  Gajeel otworzył oczy.
   - Nie rozumiesz, że mogą nas w każdej chwili zaatakować? Jednak nie warto było brać ją na misję. Tylko przysparza kłopotów.
   - Nie zapominaj, że i tak by nas zaatakowali, bo ich celem od początku była Levy – odpowiedział Lily. Gajeel westchnął i wygrzebał się ze śpiwora.
   - Zaniosę to na górę – powiedział i zawiesił sobie śpiwór na ramieniu.
***
   - I jak idzie?
   - Lokalizacja potwierdzona. Są tam na dziewięćdziesiąt procent.
   - Atakujemy?
   - Nie, głąbie! Musimy czekać, aż ten jej ochroniarz sobie gdzieś pójdzie, albo na znak mistrza.
   - Skoro to jej ochroniarz, to raczej nie odstąpi jej na krok.
   - Też tak myślę. Dlatego czekamy na znak od mistrza.
   - Mam nadzieję, że wszyscy już ustawili się na pozycjach. Jeśli nie, to będzie niezły bajzel, jak nasz cel teraz wyjdzie.
   - A ty kiedykolwiek wywiązywałeś się na czas ze swoich obowiązków?
   - Na przykład teraz?
   - Znając ciebie, to będzie pierwszy i ostatni raz. Zwłaszcza, że chodzi o grubą kasę.
   - W jednym się zgadzamy, braciszku.
***
   Levy miała silnego doła.
   Gajeel powiedział, że przysparza kłopotów. To była szczera prawda i niebieskowłosa  dobrze o tym wiedziała. Nie chciała być bezużyteczna. Dlatego po Igrzyskach tak ciężko trenowała – dla niego. Żeby móc pójść z nim na misję. Żeby wreszcie w czymś pomóc.
   Zaczęła szybciej rozczesywać włosy. Nie może teraz się nad sobą użalać! Misja nie jest jeszcze zakończona. Udowodni mu jeszcze, że potrafi sama o siebie zadbać.
   Gdy skończyła i wyszła z łazienki, czekał na nią tylko Lily.
   - Gdzie jest Gajeel? – spytała kotka.
   - Przed domem. Kazał przekazać, żebyś szybko się ubrała i dołączyła do niego. Podczas wczorajszego pobytu w gospodzie zlokalizował  dom przywódcy szajki, którą mamy unieszkodliwić – odpowiedział Lily.
   - Ah… Um – Levy kiwnęła głową i poszła do przedpokoju razem z Lilym. Ubrała kurtkę i szalik, po czym wyszła przed dom.
   W łazience nie było okna, więc nie wiedziała, że zaczął padać śnieg. Gdy wyszła na zewnątrz, na nos spadł jej mały, biały kryształek. Kichnęła, co zwróciło uwagę Gajeela stojącego obok.
   - Nareszcie założył kurtkę – przemknęło Levy przez głowę. Rzeczywiście czarnowłosy miał na sobie równie czarny płaszcz. Minął niebieskowłosą i zaczął iść w sobie znanym kierunku.
   - No chodź – mruknął, kiedy Levy nadal pozostała w miejscu. Dziewczyna otrząsnęła się i potruchtała za nim.
   Co miała poradzić, że nie ważne w jakiej scenerii i sytuacji widok Gajeela tak ją hipnotyzował? Szczególnie teraz, kiedy zapatrzyła się, jak płatki śniegu opadają na jego włosy, sprawiając, że wyglądały jak czarna choinka.
   Zanosiło się na kolejny milczący spacer.
***
   - Hej, co to ma być?! – wykrzyknęła Lucy.
   Razem z Natsu, Gray’em i Erzą była na misji. Mieli złapać jakiegoś maga, który uciekł z więzienia. Spotkali go w tawernie spod ciemnej gwiazdy i tam go załatwili. Oczywiście chłopaki niemal rozwalili cały budynek, więc cała drużyna musiała obiecać, że oddadzą tyle ze swojego wynagrodzenia, ile trzeba zapłacić za szkody. Erza wyszła, żeby odtransportować zbiega do celi, a Lucy razem z chłopakami już miała wyjść, kiedy blondynka zauważyła coś na ścianie. To była przybita do słupa podtrzymującego dach kartka z opisaną misją. Na obrazku wyraźnie było widać twarz jej niebieskowłosej przyjaciółki.
   - Co Levy robi na karcie misji?! – krzyknęła, a Natsu i Gray zbliżyli się do niej, żeby odczytać co jest napisane na kartce.
   - Ktoś wyznaczył za jej złapanie pięćset tysięcy kryształów! – wykrzyknął Gray.
   - Ale Levy przecież nic nie zrobiła! – oburzył się Natsu.
   - To na pewno nie jest legalna misja – powiedziała Lucy. Zwróciła się do właściciela tawerny:
   - Przepraszam, to pan tu przybił tą kartkę?
   - Nie, to nie ja – odpowiedział właściciel opryskliwie. – Jakiś gbur zrobił to dziś w nocy. Uznałem, że to jakiś groźny mag, którego trzeba dostarczyć do więzienia. Niech pani popatrzy – wskazał na dół kartki – misję wyznaczył członek Rady Magicznej.
   Rzeczywiście pod spodem widniało nazwisko „Teuchi Yurid” oraz tytuł „czwartego członka Rady Magicznej”.
   - Co to wszystko ma znaczyć? – wybuchnął Natsu, kiedy wyszli z tawerny. – Levy nie jest żadnym zbiegiem!
   - Przede wszystkim musimy o tym powiedzieć mistrzowi. Trzeba zorganizować transport z powrotem – stwierdziła Lucy.
   - Dlaczego transport? – jęknął Natsu. – Na samą myśl robi mi się niedobrze…
   - Przecież nie będziemy iść do Magnolii na piechotę! To dwie godziny drogi, a mamy do przekazania pilną informację! – oburzyła się Lucy.
   - Więc chodźmy, bo zaczyna padać – odezwał się Gray i spojrzał w niebo. – Spytajmy się kogoś, gdzie można kupić jakąś bryczkę.
***
   - Ile jeszcze? – spytała Levy nieśmiało.
   - Już niedaleko – odburknął Gajeel.
   Tak, jak się spodziewała, przez całą drogę nie zamienili ze sobą ani słowa. Z resztą, trochę nie mieli o czym. Levy nie znała żadnych zainteresowań Gajeela prócz treningów z Lilym. Trochę się bała, że ta misja może być pierwszą i ostatnią szansą spędzania z nim czasu. Na samą myśl o tym robiło jej się smutno. Wlepiła wzrok w swoje stopy, pozostawiające odciski w świeżym śniegu. Idąc tak, nie zauważyła, jak Gajeel się zatrzymał i wpadła na niego.
   - Przepraszam – powiedziała szybko, ale Gajeel nawet na nią nie spojrzał. Jego czerwone oczy lustrowały żółty budynek, przed którym się znajdowali. Levy też się przyjrzała. W żadnym pokoju nie paliło się światło, chodź było trochę ciemno.
   - Wygląda na to, że nie ma go w domu – mruknął czarnowłosy.
   - Co robimy? – spytał Lily. – Wchodzimy?
   - Nie wejdziecie – usłyszeli za plecami jasny, dźwięczny głos. Odwrócili się gwałtownie. Gajeel błyskawicznie podszedł do Levy i przyjął postawę do walki.
   Za nimi stał młody mężczyzna w białej masce na oczach. Blond włosy opadały mu na ramiona, które były gęsto pokryte śniegiem. Miał na sobie wyświechtany czerwony płaszcz i buty na pozłacanych obcasach. Na jego prawym ramieniu siedział kruk o przenikliwie niebieskich oczach. Levy rozpoznała czarnego zwierzaka. Przypomniała sobie to dziwne uczucie, kiedy odleciał. Jakby wraz z odlotem zabrał jakąś część jej świadomości.
   - Czego chcesz? – warknął Gajeel. – Jesteś właścicielem tego domu?
   W odpowiedzi blondyn roześmiał się.
   - Właściciel tego domu nie żyje już od kilku godzin. Wygląda na to, że ten dom jest jakiś przeklęty. Wiedziałeś, że rok temu zginęła tu też inna osoba? A wiedziałeś, że także my staliśmy za jej śmiercią?
   Gajeel zacisnął pięści. Ten koleś na pewno nie był zwykłym bandytą. Potężna magia aż z niego wyciekała, wprawiając w drżenie wirujące w powietrzu płatki śniegu oraz szyby w niektórych oknach.
   - I znów przeznaczenie się dopełniło. Bądź spokojny. Twoja śmierć nie będzie zbyt bolesna. W przeciwieństwie do tortur, które będzie musiała przeżyć ta mała – na przystojnej twarzy blondyna zagościł nieludzki uśmiech. Levy przestraszyła się. W jego oczach widać było rządzę mordu.
   Gajeel szybko analizował sytuację. Ten koleś na pewno był silny – z pewnością silniejszy od tamtych dwóch oprychów, którzy chcieli porwać Levy. Ukradkiem spojrzał się za siebie i zamarł. Zza obu boków domu wychynęli kolejni dwaj mężczyźni. Jeden był pokryty licznymi bliznami, miał rozczochrane, jasne włosy i piwne oczy, w których tliła się nienawiść. Drugi był jeszcze małym chłopcem – wyglądał na jedenaście, dwanaście lat. Czarna grzywka opadała mu na oczy, a w ręku trzymał sztylet. Byli otoczeni, nie miał co do tego wątpliwości. Ukradkiem spojrzał w górę. Stał dość blisko dachówki domu. Lily podążył za jego wzrokiem i natychmiast pojął, co Gajeel zamierzał zrobić. Delikatnie rozwinął skrzydła.
   - Nie ruszaj się! – wrzasnął piwnooki do kota.
   - To jak będzie? – odezwał się blondyn w masce. – Poddacie się dobrowolnie, czy będziemy musieli was obezwładnić?
   W odpowiedzi Gajeel tylko wyszczerzył się w uśmiechu. Zanim trzej mężczyźni zdążyli cokolwiek zrobić, złapał Levy w pół i odbił się od ziemi, używając swojej magii. Lily uniósł się w powietrze z zadziwiającą szybkością. Gajeel w locie zerwał dachówki, które pospadały mężczyznom na głowy, a kotek złapał go za kurtkę i cała trójka uniosła się ponad dachami domów.
   - Masz jakiś plan?! – Lily musiał przekrzykiwać pęd powietrza.
   - Po prostu leć do przodu! – odkrzyknął Gajeel. Lekko podrzucił Levy do góry i usadowił sobie dziewczynę w ramionach. Spojrzał się do tyłu. Tak jak podejrzewał, zaczęli gonić go ulicami. Lecz nie było z nimi tamtego dwunastolatka.
   Wtem coś śmignęło mu przed oczami. Przycisnął Levy mocniej do siebie.
   - Lily, uwa… - zanim zdążył krzyknąć, już spadali w dół.
***
     Levy wrzasnęła. Widziała, jak nagle nad Lily’m pojawił się czarnowłosy chłopak ze sztyletem w ręku. Błyskawicznie podciął prawe skrzydło kota i zniknął. Lily wydał zduszony okrzyk, a krople krwi spadły na twarz dziewczyny. Tuż przed upadkiem Gajeel obrócił się plecami do ziemi i wylądowali na środku ulicy z wielkim hukiem. Ludzie rozpierzchli się na wszystkie strony, a na miejscu natychmiast zjawili się trzej mężczyźni. Levy podniosła się na kolana. Nieopodal leżał Lily. Jego skrzydło mocno krwawiło i było wygięte pod nienaturalnym kątem. Levy chciała do niego podbiec, ale drogę zagrodził jej czarnowłosy. Spojrzał na kotka z pogardą i podniósł go do góry za głowę. Lily jęknął.
   Levy chciała coś zrobić, ale bała się, że jeśli rzuci jakieś zaklęcie, może trafić w Lily’ego. Spojrzała się do tyłu – Gajeel podniósł się z ziemi. Jego kurtka była rozdarta na plecach, ale wyglądało tylko na otarcie. Naprzeciwko niego stali dwaj blondyni, którzy najwyraźniej szykowali się do ataku. Na ramieniu mężczyzny w masce przysiadł niebieskooki kruk.
   Czarnowłosy rzucił Lily’m o chodnik i błyskawicznie zaatakował Levy.
   - Tetsuryuu Ken!
   Sztylet chłopaka zderzył się z zamienionym w miecz ramieniem Gajeela. Levy spojrzała się do tyłu. Blondyn rzucił się na nich, zapalając swoje dłonie czarno – żółtym ogniem.
   -  Soliddo Scuripto! Fire Arrow! – krzyknęła i skierowała zaklęcie w głowę nieprzyjaciela. Blondyn odbił ją, ale to dało Gajeelowi wystarczająco dużo czasu, żeby zamachnąć się na niego ramieniem. Levy spojrzała na blondyna w masce. Stał z boku i mamrotał coś do siebie z dwoma palcami położonymi na ustach.
   - Soliddo Scuripto! Ice! – lodowa strzała popędziła w kierunku mężczyzny, jednak przeszła przez jego ciało, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Levy zamarła. Jakiej, do cholery, on magii używa?
   Prawie trafił w nią ognisty pocisk. Znów uratowało ją ramię Gajeela.
   - Nie rozpraszaj się! – krzyknął. – Nim zajmiemy się później!
   Odparł kolejny pocisk. Blondyn ciskał nimi raz po raz, podczas gdy czarnowłosy chłopak znikał i pojawiał się na przemian, tnąc swoim sztyletem gdzie popadnie. Levy już kilka razy odparła jego atak skryptem tarczy. Nagle wpadła na pewien pomysł. Skierowała zaklęcie w stronę blondyna.
   - Soliddo Scuripto! Rope! – z jej dłoni wystrzelił sznur, który oplótł nogi mężczyzny. Blondyn przewrócił się na twarz.
   - Gajeel, teraz! – krzyknęła Levy. Gajeel zamachnął się, celując w głowę.
   Blondyn złapał miecz rękami.
   W tym samym momencie czarnowłosy wbił sztylet w ramię Gajeela.
   Levy nagle poczuła chłód na całym ciele. Spojrzała się w stronę zamaskowanego mężczyzny i zamarła. W jego ręce kruk złożył jakąś czarną kulkę lśniącą niebieskim blaskiem. Mężczyzna uśmiechnął się szaleńczo i pstryknął palcami, między którymi ułożona była kulka.
   Przedmiot wystrzelił z jego rąk niczym pocisk z karabinu. Był wycelowany prosto w pierś Gajeela, który odwrócił głowę w stronę czarnowłosego chłopaka. Wiedziała, że nie widzi pocisku i nie zdąży zareagować. Zebrała w sobie wszystkie uczucia – cały strach przed tymi mężczyznami, całą euforię związaną z wspólną walką z Gajeelem, całe swoje małe pokłady odwagi… i wreszcie całą miłość do tego metalożernego głupka, który zawsze ją chronił.
   Kulka trafiła ją w skroń i przeszyła jej głowę na wylot.
***
   Coś z głuchym odgłosem upadło obok Gajeela, kiedy udało mu się odepchnąć od siebie czarnowłosego. Spojrzał się w tamtą stronę.
   W jednej chwili przestał czuć cokolwiek.
   Widział tylko Levy leżącą na ziemi i krew wypływającą z przedziurawionej skroni.
   - Le… vy? – chwycił dziewczynę w ramiona. Jak przez mgłę słyszał krzyki mężczyzn. Nazywali kogoś debilem.
   Levy otworzyła oczy.
   - Gajeel… cieszę się… że nic ci nie jest… - z jej ust wypłynęła strużka krwi.
   - Levy, nie! Nie umieraj mi tu! – krzyczał Gajeel. Potrząsnął dziewczyną.
   - Wiesz… zawsze chciałam ci to powiedzieć… chyba teraz mogę?
   - Nic nie mów! Wszystko będzie dobrze!
   - Kocham cię, Gajeel…
   Próbowała dotknąć jego twarzy, ale ręka opadła jej w połowie ruchu. Powoli zamknęła oczy. Uśmiechnęła się.
   - Kocham… cię…
   Przestała oddychać.