piątek, 19 września 2014

Rozdział I : Wspólna misja

Tytuł: Nie jestem tu dla nich, tylko dla ciebie... 
Seria: Fairy Tail 
Pairing: Gajeel Redfox X Levy McGarden 
Rozdział: 1/9
Stron A4: 8

To moje pierwsze fanfition i w sumie jedyna ukończona dłuższa opowieść w życiu. Dlatego postanowiłam napisać je jeszcze raz, starając się w miarę zachować oryginał, a poprawić błędy, które aż kolą w oczy. Również te fabularne.
Cóż. Będę poprawiać to stopniowo i mam nadzieję, że się spodoba.

Wspólna misja

Tego dnia słońce było jakieś dziwnie ostre, jak na zimową pogodę. Jego promienie wpadały w każdą szczelinę, rozświetlały okna i puchary z piwem, nadając całej siedzibie gildii niezwykle ciepłego wrażenia. Nie żeby nie było tak zawsze, tylko dzisiaj odczuwało się to podwójnie. W słońcu roześmiane twarze walczących w najlepsze Natsu i Graya wydawały się jakieś gładsze, rozbłyski lodu i ognia spokojniejsze, a zgiełk rozmów zdawał się cichszy i przyjaźniejszy.
Levy uśmiechnęła się pod nosem znad swojej książki. Przyjemnie było co jakiś czas zerkać w stronę baru oraz innych stolików, gdzie wkoło siedzieli jej przyjaciele, wszyscy jakoś bardziej rozluźnieni. Magia słonecznych promieni, które pojawiły się nagle po kilku tygodniach szarości, potrafiła być silniejsza od każdej innej.
Dziewczyna spokojnie przewracała kartki, gdy po podłodze przesunął się nowy, ostrzejszy promień, przytłumiony cieniem wchodzącej do gildii postaci. Cień ten niegdyś napawał ją lękiem i niepewnością. Był groźbą dla całej gildii, postrachem słabych i bezbronnych. Niemal wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Cień rozdzielił się na dwie części, jedną wysokości stołka, drugą rosłą i mroczną.
— Yo, Gajeel, Lily! — rzucił Natsu, dosyć niewyraźnie, bo twarz miał właśnie przygniataną przez dłoń Graya. Żelazny Smoczy Zabójca nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, a reszta gildii wróciła zaraz do swoich rozmów i spraw. Tak, dziś nawet Natsu witał go jak przyjaciela. Jego cień stał się przestrogą nie dla Fairy Tail, lecz dla jej wrogów. I tak, jak wielu zwyczajnych członków gildii, Gajeel Redfox stanął pod tablicą z ogłoszeniami, z nieodgadnioną miną przyglądając się ofertom misji.
Och, ale on nie był zwyczajny. A przynajmniej nie dla niektórych.
Levy McGarden przełknęła ślinę, wpatrując się w jego sylwetkę. Z cichym westchnieniem zamknęła książkę i powoli podniosła się znad swojego stolika. Karciła się w duchu za swoje nerwowe zachowanie. To nie był już pierwszy raz, kiedy mieli pracować razem (Wyspa Tenrou? Poradzili sobie świetnie…), więc skąd brał się w jej głowie ten irracjonalny strach, że może odmówić wspólnego wyjścia na misję?
Z drugiej strony, czemu miałby się też zgodzić? Jej umiejętności nie były do końca kompatybilne z jego. Dodatkowo Gajeel raczej był samotnikiem i nie wliczając Lily'ego, raczej nie brał misji, które wymagałyby większej liczby osób.
Levy, owszem, wierzyła w swoje umiejętności, zwłaszcza kiedy przy okazji Turnieju Magicznego intensywnie zajęła się ich rozwijaniem. Nadal pozostawało jednak pytanie - na co przyda się Gajeelowi?
Przecież nie powie mu, że chciałaby spędzić z nim trochę czasu…
— Hej, Gajeel — jakimś cudem stanęła przed Smoczym Zabójcą, który wyglądał bardzo dobrze w czarnym, zimowym płaszczu i ciężkich, wysokich butach. Ze zdenerwowania założyła ręce z tyłu i splotła ze sobą palce. — Wybrałeś już coś?
— Szukam — Gajeel rzucił jej krótkie spojrzenie. Najwyraźniej dla niego był to koniec rozmowy. Levy wykręciła sobie nadgarstki. Zachowania Gajeela, takie jak to, potrafiły być dla niej frustrujące.
— Ja właśnie też — znów podjęła próbę konwersacji. — I tak sobie pomyślałam… że może… ty i ja…
Boże, to brzmiało dużo gorzej, gdy wypowiedziała to na głos.
Lily przyglądał się ciekawsko z dołu całej sytuacji. Członkowie gildii nadal głośno się śmiali, rozmawiali i sprzeczali, a Gajeel wydawał się być częścią tej sielanki, ignorując oderwaną od niej nagle Levy. Co chyba zirytowało ją jeszcze bardziej, bo w końcu wydusiła z siebie niemrawą końcówkę zdania:
— …poszlibyśmy razem na misję?
Gajeel zatrzymał się przed wyciągnięciem ręki w stronę pewnej ulotki i powoli odwrócił się do dziewczyny.
— Co?
Levy wręcz czuła, jak pieką ją policzki. Czy to, że chciała z nim wyjść na misję, było aż tak odbiegające od normy?
— Nie każ mi się powtarzać — poprosiła cicho. Gajeel patrzył na nią z uniesionymi brwiami. Ach, w ogóle nie zachowywała się jak normalna Levy. Była pewna, że wszystko widać po niej jak na dłoni.
Już miała poddać się, zbyć go i odejść, gdy nagle z dołu dobiegł ich głos Lily'ego:
— Co ci szkodzi? Ktoś tak mądry jak ona przyda nam się na misji.
Gajeel przeniósł na niego wzrok i zaczął mocno się zastanawiać. Levy ukradkiem odetchnęła z ulgą, w myślach po stokroć dziękując Exceedowi za ocalenie sytuacji.
— No dobra. — Choć Gajeel najprawdopodobniej zgodził się tylko po to, by mieć święty spokój, Levy poczuła, jak przez jej kręgosłup przechodzi dreszcz podniecenia. Udało się. Zaprosiła go na misję. Teraz już powinno pójść z górki… prawda?
— Tylko uprzedzam — zwrócił jej uwagę Gajeel, zrywając z tablicy jedną z ulotek — że nie wybieram misji przyjaznych małym dziewczynkom.
Levy oburzyła się lekko.
— Ja też nie — fuknęła. Zanim Smoczy Zabójca odwrócił się w stronę wrót gildii, wydawało jej się, że widzi jego charakterystyczny uśmiech.
— Wyruszamy zaraz — oznajmił. Dziewczyna w mig zrozumiała polecenie i pobiegła do swojego stolika po ciepłą kurtkę. Chciała tą misją udowodnić, że może się Gajeelowi przydać, dlatego nawet na jej samiuteńkim początku nie mogła sobie pozwolić na spowalnianie jej przebiegu.
Kiedy się ubrała, Gajeel był już na zewnątrz i - będąc po krótkiej sprzeczce ze swoim kotem - z niesmakiem wypisanym na twarzy zamawiał powóz przez lakrymę. Gdyby to zależało tylko od niego, to po prostu poleciałby na miejsce razem z Lilym. Dziś był jednak z nimi ktoś trzeci. Smoczy Zabójca musiał się dostosować.
*
Levy czuła się strasznie zakłopotana tym, że właśnie zmuszała Gajeela do radzenia sobie z nieznośną chorobą lokomocyjną. Próbowała pocieszać się, że przecież to nie jej wina - ten idiota mógł przecież wybrać jakąś misję w mieście, albo ją wsadzić do powozu i powiedzieć, że spotkają się na miejscu. A jednak siedział naprzeciwko niej, trzymając się za brzuch i ze skwaszoną miną patrząc za okno, próbując nie okazać, jak bardzo jest mu niedobrze. Pantherlily, który usadowił się obok przyjaciela, spoglądał teraz na niego z politowaniem.
— To… na czym polega ta misja? — spytała Levy łagodnie, próbując choć na chwilę odwrócić jego uwagę od cierpienia. Gajeel powoli wypuścił powietrze z płuc i sięgnął do kieszeni płaszcza.
— W Oak Town grasuje jakaś grupa magów — podał jej ulotkę. — Kradną, atakują ludzi. To chyba jakaś pomniejsza mroczna gildia. Jak zwykle roi się tam od takich — mruknął jakby do siebie. Levy spojrzała na niego znad ulotki. Jego mina wydawała się teraz nawet bardziej pochmurna, niż chwilę temu.
Oak Town było niegdyś ojczyzną Phantom Lord. Można było powiedzieć, że Gajeel wracał dzięki tej misji na stare śmieci. Levy zastanawiała się, co może czuć, patrząc na stare budynki i znajome okolice. Tęsknił? Nie ważne, jaki miała charakter, gildia była wspólnotą. Nawet Gajeel musiał odczuwać do niej pewien sentyment.
Chciała poznać go lepiej. Znała jego historię - mniej lub bardziej znali ją wszyscy - ale jego emocje były dla niej zamkniętą księgą. Jak trafił pod skrzydła Jose? Co czuł, gdy stracił swoją gildię i postanowił przenieść się do innej? Co sprawiło, że wybrał Fairy Tail? Takie pytania niekiedy zajmowały jej głowę i choć mogła domyśleć się odpowiedzi, miała nadzieję, że kiedyś usłyszy je z ust samego Redfoxa.
— Dojechaliśmy, proszę państwa — rozległ się nagle uprzejmy głos stangreta, a powóz się zatrzymał. Wysiedli powoli i Levy od razu ciaśniej opatuliła się kurtką. Zbliżał się wieczór, co oznaczało ochłodzenie. Przed ich oczami malowała się wysoka, stara brama, otwierająca się na pokryte cienką warstwą śniegu miasto. Lily podleciał ku nim. Gajeel, otrząsnąwszy się, zapłacił za powóz i bez większego zawahania ruszył w stronę bram. Levy niepewnie podreptała za nim.
  Wpierw podążali głównym traktem. Mijały ich wozy zaopatrzeniowe i ludzie z nosami w szalikach. Gajeel postawił kołnierz i nawet na nich nie spoglądał, wyraźnie idąc na pamięć. Levy ufała, że wie, gdzie się udać, co nie zmieniało faktu, że mógłby się chociaż do niej odezwać. Byli w końcu na misji razem, czy osobno?
Jeśli miałaby wymieniać jego wady, ta byłaby pierwsza w kolejności - kompletny brak wyczucia. Okropnie irytował ją fakt, iż po prostu oczekiwał, że inni zrozumieją jego zamiary, nie wyjaśniając nawet, o co mu dokładnie chodzi. Zapewne on sam uważał to za samowystarczalność, dla Levy jednak była to tylko i wyłącznie porywczość i głupota.
Mimo wszystko wada ta już kilka razy uratowała jej życie. Dziewczyna schowała twarz głębiej w kołnierzu swojej kurtki, nagle czując się zażenowana własnymi spostrzeżeniami.
Właśnie wtedy Gajeel skręcił wraz z Lilym w boczną uliczkę. Levy gwałtownie zmieniła kierunek, niemal nie nadążając. Smoczy Zabójca zaczął lawirować między budynkami i już miała zawołać, żeby na nią poczekał, gdy zatrzymali się w ślepej uliczce. Pośrodku wyrastającej przed nimi szarej ściany, jak gdyby nigdy nic, wbudowane były ciemnozielone drzwi. Nie było żadnego szyldu ani tabliczki.
— Załóż kaptur i czekaj tu na mnie i Lily'ego — polecił Gajeel. Zabrał jej też z rąk ulotkę z misją. — Za tymi drzwiami przesiaduje ktoś, kto prawdopodobnie pomoże nam w zadaniu.
— Dlaczego nie mogę iść z tobą? — Levy nie umiała ukryć frustracji w głosie. W tym samym momencie zza drzwi dał się słyszeć wrzask, ryk śmiechu i głośny trzask rozbijającego się szkła. Dziewczyna niemal podskoczyła.
— Dlatego. — Gajeel zbliżył się i znienacka przykrył jej głowę kapturem. — Z nikim nie rozmawiaj, a jeśli ci coś zaproponują, odmów. Czekaj na mnie.
Z tymi słowy on i Lily weszli do środka, a Levy pozostało jedynie w złości ściągnąć kaptur jeszcze bardziej w dół.
Tylko on potrafił ją tak frustrować…
*
Po jego wejściu w lokalu zapanowała cisza. Cała gama groźnie wyglądających facetów spoglądała na Redfoxa i jego kota spode łba, niczym stado drapieżników oceniające przeciwnika. Gajeel uśmiechnął się pod nosem, bo nic się tu nie zmieniło od jego ostatniej wizyty kilka lat temu. Ściany były w takim samym odcieniu spleśniałej żółci, ciosane z grubych kawałków drewna stoliki i krzesła nadal zajmowało szemrane towarzystwo, a między klientami kręciły się, urodziwe tak samo, jak wcześniej, kelnerki.
Czujny wzrok Zabójcy Smoków padł na ladę, błyszczącą czystością na tle całej speluny. Ukryty za nią młody mężczyzna o zielonych jak wiosenna trawa włosach wyprostował się na osobliwy dźwięk ciszy i przerwał czyszczenie kufli. Wężowe oczy skrzyżowały się z odpowiedniczkami Gajeela i nagle gładkie, blade oblicze mężczyzny rozjaśnił uśmiech.
— Witaj ponownie, Gajeelu! — zawołał. — Co sprowadza starego przyjaciela w moje skromne progi?
Na te słowa napięcie w powietrzu zelżało. Klienci powoli wrócili do swoich rozmów, podczas gdy Gajeel podszedł razem z Lilym do lady.
— Nie przypominam sobie, żebyśmy byli aż tak dobrymi przyjaciółmi, Zercreed — zauważył Gajeel z krzywym uśmiechem, krzyżując ręce na blacie. — Właściwie powinienem już dawno wystawić na ciebie ogłoszenie.
— Och, no wiesz. — Zercreed machnął ręką, wróciwszy do przerwanej czynności. — Trzeba było zrobić ci wejście. Klientela nie lubi obcych. Synowie marnotrawni również się do nich zaliczają.
Zercreed był informatorem, a właściwie Encyklopedią Phantom Lord. Specjalizował się w magii hipnozy i potrafił w ten sposób dokonywać całkiem paskudnych wyłudzeń. Był przebiegły, inteligentny i zawsze dobrze szło mu prowadzenie szemranego biznesu. Nigdy nie zmazał też znaku Phantom Lord ze swojego ciała. Gajeel miał nadzieję, iż to oznaczało, że pozostał wierny byłym członkom gildii.
— Potrzebuję… — zaczął.
— …informacji. — Zercreed obdarzył go szerokim uśmiechem, który sprawiał, że jego twarz jeszcze bardziej przypominała pysk węża. — Oczywiście, nie ma nic za darmo.
— Ile tym razem chcesz, gadzie? — westchnął Gajeel.
— Równowartość twojego kota? — zwężone źrenice zatrzymały się na Pantherlilym, który zastygł, zaskoczony. — Żartuję. Ze trzy tysiące klejnotów, to może zainteresuję się waszą sprawą.
Gajeel wyciągnął sakiewkę z wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym rzucił nią o blat.
— To zaliczka — oznajmił. Zercreed łapczywie chwycił woreczek i począł skrupulatnie liczyć. — Resztę dostaniesz, jak już wykonam misję.
Podał zielonowłosemu ulotkę. Zercreed obejrzał ją i pokiwał głową.
— Wiem, o kogo chodzi. Wyjątkowo bezkarna szajka, a nawet nie są moimi klientami. Pojawiają się, rabują i znikają. Tak przynajmniej mówią ludzie.
— I? — Gajeel wyczekująco uniósł brew.
— Lucky Street 15 — odparł Zercreed bez wahania, zwracając mu ulotkę. — Jak dopadniesz dowódcę, reszta niedługo się zjawi.
Gajeel charakterystycznie zachichotał. Jedynym powodem, dla którego nigdzie jeszcze nie zgłosił działalności pubu, był tylko i wyłącznie fakt, jak bardzo uwielbiał jego właściciela. Za odpowiednią cenę bez mrugnięcia okiem wyjawiał kluczowe informacje dla każdej sprawy, z którą się do niego przyszło.
— Dzięki. — Smoczy Zabójca z zadowoleniem zebrał się do wyjścia. — Do zobaczenia.
— Wpadaj częściej, Kurogane-kun — Zercreed mrugnął do niego porozumiewawczo. Lily, zanim podążył za Gajeelem, po raz ostatni otaksował go wzrokiem.
— Na pewno można mu ufać? — spytał cicho. — Źle mu z oczu patrzy.
— Gdybym spotkał go trochę później, też pewnie bym mu nie ufał — odparł jego partner. — Lepiej nie pytać go zresztą o podejrzane rzeczy, bo będzie pierwszy, żeby cię wydać. Mimo wszystko, równy z niego gość.
Znów byli odprowadzani przez liczne ponure spojrzenia. Nikt jednak nie śmiał podnieść ręki na przyjaciela Encyklopedii, gdyż wszyscy lubili z niej korzystać.
Nie zwracając na to uwagi, Gajeel otworzył drzwi i już miał przedstawić Levy dalszy plan działania, gdy z przerażeniem spostrzegł, iż w zaułku nikogo nie ma.
— Jasna cholera! — zaklął i pobiegł ulicą, a za nim poleciał zaaferowany Lily. — A mówiłem, żeby nie zwracała na siebie uwagi…!
*
Właśnie wtedy, gdy czekanie stało się dla Levy wręcz uciążliwe, drzwi otworzyły się ponownie. Nie pojawił się w nich jednak członek Fairy Tail, a dwóch ogromnej postury mężczyzn. Jeden z nich był blondynem, drugi brunetem, obaj mieli jednak te same dziwacznie powykręcane tatuaże na odsłoniętych ramionach. Dziewczyna wstrzymała oddech i szybko schowała się w kącie pomiędzy ścianami. Nieznajomi nie zauważyli jej, ale ich rozmowa sprawiła, że nadstawiła uszu:
Fairy… Tail? Silne to jest?
— Czy ty przespałeś ostatnie parę lat pod kamieniem? Wygrali pieprzone Igrzyska. Mają magów silniejszych, niż w Sabertooth.
— Kurka wodna, to nam szef dał zadanie. Nie wiadomo nawet, jaką ma moc.
— Za to wiemy, gdzie mieszka. Z zaskoczenia weźmiesz każdego. Przecież widać, że to nie Tytania czy Demonica Mira. Poradzimy sobie.
Levy zacisnęła dłonie w pięści. Chcieli porwać kogoś z Fairy Tail? Może nawet zabić? Musiała to sprawdzić. Mimo ostrzeżeń Gajeela, cicho podążyła za mężczyznami. Byli w mieście, tutaj energia magiczna unosiła się na każdym kroku. Nie powinni byli jej wyczuć.
 Mężczyźni poruszali się po krętych uliczkach równie sprawnie, co Gajeel. Starała się utrzymywać dystans, lecz trudno było jej w ten sposób nadążyć. Na szczęście śledzeni nie sprawdzali wcale, czy ktoś ich obserwuje. W najlepsze rechotali ze swoich żarcików. Levy nie dosłyszała z ich rozmowy już nic o Fairy Tail.
Zanim się obejrzała, skrótami dostali się aż na skraj miasta. Wyszli z części zatłoczonej kamienicami, co przestraszyło Levy, bo było tu coraz mniej rzeczy, za którymi mogłaby się schować. Starając się jednak zachować wigor, szła dalej za nimi, postanawiając w razie czego udawać zwykłego przechodnia.
Szybko musiała wdrożyć plan w życie, bo blondwłosemu mężczyźnie wypadło coś z kieszeni płaszcza i kiedy schylił się, by to podnieść, zauważył ją. Dziewczyna szła dalej, próbując powstrzymać drżenie rąk wsadzeniem ich do kieszeni kurtki. Blondyn trzepnął w ramię bruneta i patrząc na nią, oboje wymienili między sobą szeptem kilka zdań. Chciała ich wyminąć, lecz mężczyźni nagle zdecydowali się zastąpić jej drogę.
— No proszę, jaka słodka dzieweczka — zaszczebiotał ohydnie brunet. Miał pobrużdżoną, kwadratową twarz, która była tak podobna do twarzy drugiego z nich, że równie dobrze mogli być braćmi. — Powiesz, jak się nazywasz, Kaptureczku?
Levy milczała i znów próbowała po prostu ich ominąć. Przejście było jednak całkowicie zatarasowane dwoma górami mięśni. Zaczynała się stresować.
— No co tam, nie porozmawiasz z miłymi panami? — odezwał się blondyn, podchodząc niebezpiecznie blisko. — Chcemy tylko zobaczyć buźkę pięknej pani.
Zanim Levy zorientowała się, co chcą zrobić, blondwłosy zerwał kaptur z jej głowy. Zszokowana, zakołysała się. A gdy mężczyźni ujrzeli jej twarz, ich brwi poszybowały w górę.
— Patrz! — blondyn wyciągnął z kieszeni coś, co przypominało ulotkę misji i pomachał nią przed twarzą bruneta. — Identyczna!
Levy zastygła w niedowierzaniu. Na ulotce widniała jej własna twarz. Za jej złapanie wyznaczono dziesięć tysięcy klejnotów.
Ale przecież nic nie zrobiła…!
Brunet nagle roześmiał się rubasznie.
— Zdaje się, że nie musimy się fatygować z transportem! Nagroda sama do nas przyszła!
Gdy zaatakował, Levy ledwo zdążyła uskoczyć. Jego ręka powiększyła się gwałtownie, zostawiając wielki krater w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Dziewczyna wykrzyknęła zaklęcie:
Solid Script: Chain!
Wyczarowane przez nią łańcuchy oplotły się wokół mężczyzn. Brunet jednak bez trudu je rozerwał, powiększając swoje ciało, a blondyn na sekundę zamienił się w piach, by zaraz powrócić do poprzedniej postaci. Nie miała nawet chwili, by się wycofać.
— Zima to najgorszy okres dla moich mocy — westchnął blondyn. Podeszwy jego stóp nadal były mokrym piaskiem. — Ty się nią zajmij, Blast.
— Bułka z masłem, kolego — brunet uśmiechnął się złowieszczo.
Solid Script: Ice! — wykrzyknęła przestraszona Levy. W stronę Blasta poszybowały odłamki lodu, lecz on złapał je w locie i skruszył swoją powiększoną dłonią.
Jest silny, myślała Levy. Ale skoro jego magia polega na sile, nie może być zbyt szybki!
Dziewczyna przyłożył dłoń do swojej piersi i krzyknęła:
— Solid Script: Fast!
Rezultaty jej treningu po Igrzyskach Magicznych zaczęły działać. Ze zdwojoną szybkością przypuściła atak na Blasta, przeskakując nad nim i jednocześnie wyczarowując ogień, który skierowała w jego głowę. Była milimetry od celu, gdy mężczyzna ze straszliwą siłą złapał ją w pasie. Uderzył nią o ziemię, aż straciła dech.
Niemożliwe!, myślała gorączkowo. Jakim cudem jest tak szybki?
Próbowała uwolnić się z uścisku ogromnej dłoni, ale ta ściskała ją tak mocno, że nie mogła nawet złapać oddechu.
— Nie szarżuj, Blast — ostrzegł kolegę blondyn. — Mamy ją obezwładnić, nie zabić.
Levy jęknęła, przerażona. Ostatkiem sił wrzasnęła:
— Gajeel! Na pomoc!!
Blondwłosy mężczyzna aż zatkał uszy.
— Kurwa, pospiesz się i ją ucisz! — warknął na bruneta. Ten bez wahania uderzył Levy w skroń. Choć walczyła, szybko straciła przytomność.
Jej krzyk dotarł jednak do właściwych uszu.
*
Lily przelatywał we wschodniej części miasta, gdy usłyszał rozpaczliwy krzyk Levy. Z wysoka ujrzał, jak dwaj mężczyźni unoszą ją i gdzieś odchodzą. Nie wahał się ani chwili dłużej i zawrócił do Gajeela. Na szczęście Smoczy Zabójca był blisko. Już wcześniej złapał trop dziewczyny.
— Złapali ją i gdzieś zanoszą — oznajmił Lily, dołączywszy do niego.
— Ilu? — Gajeel biegł, ile sił w nogach.
— Dwóch. Nie zauważyłem znaków żadnej gildii. To mogą być ci, których szukamy.
— Podrzuć mnie, Lily! — poprosił Gajeel. Exceed natychmiast uniósł go ponad budynki.
Obyśmy zdążyli, myślał Gajeel. Wiedziałem, że trzeba będzie ją ratować…