Rozdział trzeci – Nad przepaścią
Tak bardzo bała się odwrócić.
Levy leżała na boku, odwrócona twarzą do
ściany. Za sobą słyszała pochrapywanie Gajeela. Wiedziała, że nie zaśnie. Nie w
takim stresie.
Spędziła w takim stanie już ponad godzinę.
Targały nią sprzeczne uczucia – spora część jej świadomości strasznie chciała
zobaczyć śpiącego Gajeela, ale wstyd jej na to za nic nie pozwalał. Co chwilę
postanawiała już, że się odwróci, by potem zostać w tej samej pozycji. Okropnie
wkurzała ją własna nieśmiałość, ale nie mogła na to nic poradzić.
Kiedy ręka, na której podpierała głowę, już
całkowicie odrętwiała, trzeba było podjąć szybką decyzję. Odwrócić się, by
zmienić pozycję, czy też po prostu skulić ręce przed sobą i nie odwracać się?
Pomyślała nad pierwszą opcją, która była o niebo wygodniejsza i miała równie
niebiański widok. Nareszcie się przemogła – zacisnęła powieki i odwróciła się
na drugi bok.
Gdy otworzyła oczy, od razu oblała się
rumieńcem. Gajeel był odwrócony w jej stronę i tak jak ona podpierał głowę
ramieniem. Jego kruczoczarne włosy były potargane bardziej, niż zwykle, a
większa część grzywki zbierała się nad prawym okiem, spływając łagodnie po
twarzy. Levy w głębi duszy żałowała, że nie odwróciła się wcześniej.
- No, to teraz już na pewno nie zasnę –
powiedziała cichutko do siebie. Uśmiechnęła się łagodnie i patrzyła na tego
czarnego anioła aż do świtu, kiedy wreszcie zmorzył ją sen.
***
Lily obudził się jako pierwszy z całej
trójki. Wygrzebał się ze śpiwora, który dzielił z Gajeelem i przeciągnął się.
Na próbę porozciągał skrzydła – raz je zwijał, a raz rozwijał. Ziewając,
przeszedł naokoło kruczoczarnej głowy i popatrzył na śpiącą Levy. Na jej twarzy
było widać rumieńce, a delikatne promienie słońca rozświetlały jej włosy.
Pomyślał, że jest naprawdę słodka i roziskrzyły mu się oczy. Dotknął miękką
łapką jej zwisającej z łóżka ręki. W tym właśnie momencie Levy otworzyła oczy.
- Co robisz, Lily? – spytała rozespanym
głosem. Lily cofnął łapkę.
- Nic – odpowiedział kotek szybko. Levy
usiadła i przetarła oczy. Przeciągnęła się.
- Obudzić Gajeela? – spytał Lily, by zmienić
temat. Doprawdy, co go poniosło?
- Nie, nie ma potrzeby – odpowiedziała Levy,
trochę zbyt szybko i odwróciła wzrok od twarzy Gajeela. – Pójdę do łazienki się
ogarnąć, a ty czekaj, aż się obudzi, dobrze? – powiedziała do Lily’ego.
- Mhm – mruknął Lily, który zauważył jakiś
ruch w śpiworze, którego Levy najwyraźniej nie spostrzegła.
Kiedy niebieskowłosa oddaliła się i zamknęła
za sobą drzwi, Lily spytał się:
- Po jakiego grzyba udajesz, że śpisz?
Gajeel otworzył oczy.
- Nie rozumiesz, że mogą nas w każdej chwili
zaatakować? Jednak nie warto było brać ją na misję. Tylko przysparza kłopotów.
- Nie zapominaj, że i tak by nas
zaatakowali, bo ich celem od początku była Levy – odpowiedział Lily. Gajeel
westchnął i wygrzebał się ze śpiwora.
- Zaniosę to na górę – powiedział i zawiesił
sobie śpiwór na ramieniu.
***
- I jak idzie?
- Lokalizacja potwierdzona. Są tam na
dziewięćdziesiąt procent.
- Atakujemy?
- Nie, głąbie! Musimy czekać, aż ten jej
ochroniarz sobie gdzieś pójdzie, albo na znak mistrza.
- Skoro to jej ochroniarz, to raczej nie
odstąpi jej na krok.
- Też tak myślę. Dlatego czekamy na znak od
mistrza.
- Mam nadzieję, że wszyscy już ustawili się
na pozycjach. Jeśli nie, to będzie niezły bajzel, jak nasz cel teraz wyjdzie.
- A ty kiedykolwiek wywiązywałeś się na czas
ze swoich obowiązków?
- Na
przykład teraz?
- Znając ciebie, to będzie pierwszy i
ostatni raz. Zwłaszcza, że chodzi o grubą kasę.
- W jednym się zgadzamy, braciszku.
***
Levy miała silnego doła.
Gajeel powiedział, że przysparza kłopotów.
To była szczera prawda i niebieskowłosa
dobrze o tym wiedziała. Nie chciała być bezużyteczna. Dlatego po
Igrzyskach tak ciężko trenowała – dla niego. Żeby móc pójść z nim na misję.
Żeby wreszcie w czymś pomóc.
Zaczęła szybciej rozczesywać włosy. Nie może
teraz się nad sobą użalać! Misja nie jest jeszcze zakończona. Udowodni mu
jeszcze, że potrafi sama o siebie zadbać.
Gdy skończyła i wyszła z łazienki, czekał na
nią tylko Lily.
- Gdzie jest Gajeel? – spytała kotka.
- Przed domem. Kazał przekazać, żebyś szybko
się ubrała i dołączyła do niego. Podczas wczorajszego pobytu w gospodzie
zlokalizował dom przywódcy szajki, którą
mamy unieszkodliwić – odpowiedział Lily.
- Ah… Um – Levy kiwnęła głową i poszła do
przedpokoju razem z Lilym. Ubrała kurtkę i szalik, po czym wyszła przed dom.
W łazience nie było okna, więc nie
wiedziała, że zaczął padać śnieg. Gdy wyszła na zewnątrz, na nos spadł jej
mały, biały kryształek. Kichnęła, co zwróciło uwagę Gajeela stojącego obok.
- Nareszcie
założył kurtkę – przemknęło Levy przez głowę. Rzeczywiście czarnowłosy miał
na sobie równie czarny płaszcz. Minął niebieskowłosą i zaczął iść w sobie
znanym kierunku.
- No chodź – mruknął, kiedy Levy nadal
pozostała w miejscu. Dziewczyna otrząsnęła się i potruchtała za nim.
Co miała poradzić, że nie ważne w jakiej
scenerii i sytuacji widok Gajeela tak ją hipnotyzował? Szczególnie teraz, kiedy
zapatrzyła się, jak płatki śniegu opadają na jego włosy, sprawiając, że
wyglądały jak czarna choinka.
Zanosiło się na kolejny milczący spacer.
***
- Hej, co to ma być?! – wykrzyknęła Lucy.
Razem z Natsu, Gray’em i Erzą była na misji.
Mieli złapać jakiegoś maga, który uciekł z więzienia. Spotkali go w tawernie
spod ciemnej gwiazdy i tam go załatwili. Oczywiście chłopaki niemal rozwalili
cały budynek, więc cała drużyna musiała obiecać, że oddadzą tyle ze swojego
wynagrodzenia, ile trzeba zapłacić za szkody. Erza wyszła, żeby odtransportować
zbiega do celi, a Lucy razem z chłopakami już miała wyjść, kiedy blondynka
zauważyła coś na ścianie. To była przybita do słupa podtrzymującego dach kartka
z opisaną misją. Na obrazku wyraźnie było widać twarz jej niebieskowłosej
przyjaciółki.
- Co Levy robi na karcie misji?! –
krzyknęła, a Natsu i Gray zbliżyli się do niej, żeby odczytać co jest napisane
na kartce.
- Ktoś wyznaczył za jej złapanie pięćset
tysięcy kryształów! – wykrzyknął Gray.
- Ale Levy przecież nic nie zrobiła! –
oburzył się Natsu.
- To na pewno nie jest legalna misja – powiedziała
Lucy. Zwróciła się do właściciela tawerny:
- Przepraszam, to pan tu przybił tą kartkę?
- Nie, to nie ja – odpowiedział właściciel
opryskliwie. – Jakiś gbur zrobił to dziś w nocy. Uznałem, że to jakiś groźny
mag, którego trzeba dostarczyć do więzienia. Niech pani popatrzy – wskazał na
dół kartki – misję wyznaczył członek Rady Magicznej.
Rzeczywiście pod spodem widniało nazwisko „Teuchi
Yurid” oraz tytuł „czwartego członka Rady Magicznej”.
- Co to wszystko ma znaczyć? – wybuchnął
Natsu, kiedy wyszli z tawerny. – Levy nie jest żadnym zbiegiem!
- Przede wszystkim musimy o tym powiedzieć
mistrzowi. Trzeba zorganizować transport z powrotem – stwierdziła Lucy.
- Dlaczego transport? – jęknął Natsu. – Na
samą myśl robi mi się niedobrze…
- Przecież nie będziemy iść do Magnolii na
piechotę! To dwie godziny drogi, a mamy do przekazania pilną informację! –
oburzyła się Lucy.
- Więc chodźmy, bo zaczyna padać – odezwał
się Gray i spojrzał w niebo. – Spytajmy się kogoś, gdzie można kupić jakąś
bryczkę.
***
- Ile jeszcze? – spytała Levy nieśmiało.
- Już niedaleko – odburknął Gajeel.
Tak, jak się spodziewała, przez całą drogę
nie zamienili ze sobą ani słowa. Z resztą, trochę nie mieli o czym. Levy nie
znała żadnych zainteresowań Gajeela prócz treningów z Lilym. Trochę się bała,
że ta misja może być pierwszą i ostatnią szansą spędzania z nim czasu. Na samą
myśl o tym robiło jej się smutno. Wlepiła wzrok w swoje stopy, pozostawiające
odciski w świeżym śniegu. Idąc tak, nie zauważyła, jak Gajeel się zatrzymał i
wpadła na niego.
- Przepraszam – powiedziała szybko, ale
Gajeel nawet na nią nie spojrzał. Jego czerwone oczy lustrowały żółty budynek,
przed którym się znajdowali. Levy też się przyjrzała. W żadnym pokoju nie
paliło się światło, chodź było trochę ciemno.
- Wygląda na to, że nie ma go w domu –
mruknął czarnowłosy.
- Co robimy? – spytał Lily. – Wchodzimy?
- Nie wejdziecie – usłyszeli za plecami
jasny, dźwięczny głos. Odwrócili się gwałtownie. Gajeel błyskawicznie podszedł
do Levy i przyjął postawę do walki.
Za nimi stał młody mężczyzna w białej masce
na oczach. Blond włosy opadały mu na ramiona, które były gęsto pokryte
śniegiem. Miał na sobie wyświechtany czerwony płaszcz i buty na pozłacanych
obcasach. Na jego prawym ramieniu siedział kruk o przenikliwie niebieskich
oczach. Levy rozpoznała czarnego zwierzaka. Przypomniała sobie to dziwne
uczucie, kiedy odleciał. Jakby wraz z odlotem zabrał jakąś część jej świadomości.
- Czego chcesz? – warknął Gajeel. – Jesteś
właścicielem tego domu?
W odpowiedzi blondyn roześmiał się.
- Właściciel tego domu nie żyje już od kilku
godzin. Wygląda na to, że ten dom jest jakiś przeklęty. Wiedziałeś, że rok temu
zginęła tu też inna osoba? A wiedziałeś, że także my staliśmy za jej śmiercią?
Gajeel zacisnął pięści. Ten koleś na pewno
nie był zwykłym bandytą. Potężna magia aż z niego wyciekała, wprawiając w
drżenie wirujące w powietrzu płatki śniegu oraz szyby w niektórych oknach.
- I znów przeznaczenie się dopełniło. Bądź
spokojny. Twoja śmierć nie będzie zbyt bolesna. W przeciwieństwie do tortur,
które będzie musiała przeżyć ta mała – na przystojnej twarzy blondyna zagościł
nieludzki uśmiech. Levy przestraszyła się. W jego oczach widać było rządzę
mordu.
Gajeel szybko analizował sytuację. Ten koleś
na pewno był silny – z pewnością silniejszy od tamtych dwóch oprychów, którzy
chcieli porwać Levy. Ukradkiem spojrzał się za siebie i zamarł. Zza obu boków
domu wychynęli kolejni dwaj mężczyźni. Jeden był pokryty licznymi bliznami,
miał rozczochrane, jasne włosy i piwne oczy, w których tliła się nienawiść.
Drugi był jeszcze małym chłopcem – wyglądał na jedenaście, dwanaście lat. Czarna
grzywka opadała mu na oczy, a w ręku trzymał sztylet. Byli otoczeni, nie miał
co do tego wątpliwości. Ukradkiem spojrzał w górę. Stał dość blisko dachówki
domu. Lily podążył za jego wzrokiem i natychmiast pojął, co Gajeel zamierzał
zrobić. Delikatnie rozwinął skrzydła.
- Nie ruszaj się! – wrzasnął piwnooki do
kota.
- To jak będzie? – odezwał się blondyn w
masce. – Poddacie się dobrowolnie, czy będziemy musieli was obezwładnić?
W odpowiedzi Gajeel tylko wyszczerzył się w
uśmiechu. Zanim trzej mężczyźni zdążyli cokolwiek zrobić, złapał Levy w pół i
odbił się od ziemi, używając swojej magii. Lily uniósł się w powietrze z
zadziwiającą szybkością. Gajeel w locie zerwał dachówki, które pospadały
mężczyznom na głowy, a kotek złapał go za kurtkę i cała trójka uniosła się
ponad dachami domów.
- Masz
jakiś plan?! – Lily musiał przekrzykiwać pęd powietrza.
- Po prostu leć do przodu! – odkrzyknął
Gajeel. Lekko podrzucił Levy do góry i usadowił sobie dziewczynę w ramionach.
Spojrzał się do tyłu. Tak jak podejrzewał, zaczęli gonić go ulicami. Lecz nie
było z nimi tamtego dwunastolatka.
Wtem coś śmignęło mu przed oczami.
Przycisnął Levy mocniej do siebie.
- Lily, uwa… - zanim zdążył krzyknąć, już
spadali w dół.
***
Levy wrzasnęła. Widziała, jak nagle nad
Lily’m pojawił się czarnowłosy chłopak ze sztyletem w ręku. Błyskawicznie
podciął prawe skrzydło kota i zniknął. Lily wydał zduszony okrzyk, a krople
krwi spadły na twarz dziewczyny. Tuż przed upadkiem Gajeel obrócił się plecami
do ziemi i wylądowali na środku ulicy z wielkim hukiem. Ludzie rozpierzchli się
na wszystkie strony, a na miejscu natychmiast zjawili się trzej mężczyźni. Levy
podniosła się na kolana. Nieopodal leżał Lily. Jego skrzydło mocno krwawiło i
było wygięte pod nienaturalnym kątem. Levy chciała do niego podbiec, ale drogę
zagrodził jej czarnowłosy. Spojrzał na kotka z pogardą i podniósł go do góry za
głowę. Lily jęknął.
Levy chciała coś
zrobić, ale bała się, że jeśli rzuci jakieś zaklęcie, może trafić w Lily’ego.
Spojrzała się do tyłu – Gajeel podniósł się z ziemi. Jego kurtka była rozdarta
na plecach, ale wyglądało tylko na otarcie. Naprzeciwko niego stali dwaj
blondyni, którzy najwyraźniej szykowali się do ataku. Na ramieniu mężczyzny w
masce przysiadł niebieskooki kruk.
Czarnowłosy
rzucił Lily’m o chodnik i błyskawicznie zaatakował Levy.
- Tetsuryuu Ken!
Sztylet chłopaka
zderzył się z zamienionym w miecz ramieniem Gajeela. Levy spojrzała się do
tyłu. Blondyn rzucił się na nich, zapalając swoje dłonie czarno – żółtym
ogniem.
- Soliddo
Scuripto! Fire Arrow! – krzyknęła i skierowała zaklęcie w głowę
nieprzyjaciela. Blondyn odbił ją, ale to dało Gajeelowi wystarczająco dużo
czasu, żeby zamachnąć się na niego ramieniem. Levy spojrzała na blondyna w
masce. Stał z boku i mamrotał coś do siebie z dwoma palcami położonymi na
ustach.
- Soliddo Scuripto! Ice! – lodowa strzała
popędziła w kierunku mężczyzny, jednak przeszła przez jego ciało, nie czyniąc
mu żadnej krzywdy. Levy zamarła. Jakiej, do cholery, on magii używa?
Prawie trafił w
nią ognisty pocisk. Znów uratowało ją ramię Gajeela.
- Nie rozpraszaj
się! – krzyknął. – Nim zajmiemy się później!
Odparł kolejny
pocisk. Blondyn ciskał nimi raz po raz, podczas gdy czarnowłosy chłopak znikał
i pojawiał się na przemian, tnąc swoim sztyletem gdzie popadnie. Levy już kilka
razy odparła jego atak skryptem tarczy. Nagle wpadła na pewien pomysł. Skierowała
zaklęcie w stronę blondyna.
- Soliddo Scuripto! Rope! – z jej dłoni
wystrzelił sznur, który oplótł nogi mężczyzny. Blondyn przewrócił się na twarz.
- Gajeel, teraz!
– krzyknęła Levy. Gajeel zamachnął się, celując w głowę.
Blondyn złapał
miecz rękami.
W tym samym
momencie czarnowłosy wbił sztylet w ramię Gajeela.
Levy nagle
poczuła chłód na całym ciele. Spojrzała się w stronę zamaskowanego mężczyzny i
zamarła. W jego ręce kruk złożył jakąś czarną kulkę lśniącą niebieskim
blaskiem. Mężczyzna uśmiechnął się szaleńczo i pstryknął palcami, między
którymi ułożona była kulka.
Przedmiot
wystrzelił z jego rąk niczym pocisk z karabinu. Był wycelowany prosto w pierś Gajeela,
który odwrócił głowę w stronę czarnowłosego chłopaka. Wiedziała, że nie widzi
pocisku i nie zdąży zareagować. Zebrała w sobie wszystkie uczucia – cały strach
przed tymi mężczyznami, całą euforię związaną z wspólną walką z Gajeelem, całe
swoje małe pokłady odwagi… i wreszcie całą miłość do tego metalożernego głupka,
który zawsze ją chronił.
Kulka trafiła ją
w skroń i przeszyła jej głowę na wylot.
***
Coś z głuchym
odgłosem upadło obok Gajeela, kiedy udało mu się odepchnąć od siebie
czarnowłosego. Spojrzał się w tamtą stronę.
W jednej chwili
przestał czuć cokolwiek.
Widział tylko
Levy leżącą na ziemi i krew wypływającą z przedziurawionej skroni.
- Le… vy? –
chwycił dziewczynę w ramiona. Jak przez mgłę słyszał krzyki mężczyzn. Nazywali
kogoś debilem.
Levy otworzyła
oczy.
- Gajeel… cieszę
się… że nic ci nie jest… - z jej ust wypłynęła strużka krwi.
- Levy, nie! Nie
umieraj mi tu! – krzyczał Gajeel. Potrząsnął dziewczyną.
- Wiesz… zawsze
chciałam ci to powiedzieć… chyba teraz mogę?
- Nic nie mów!
Wszystko będzie dobrze!
- Kocham cię,
Gajeel…
Próbowała dotknąć jego twarzy, ale ręka
opadła jej w połowie ruchu. Powoli zamknęła oczy. Uśmiechnęła się.
- Kocham… cię…
Przestała
oddychać.
Notka wywołała we mnie sporo emocji ;_;
OdpowiedzUsuńRozdział mi się podobał, miło się czytało i ogólnie piszesz naprawdę dobrze.
Yuno taka szczęśliwa, dużo weny życzy! ^^
O, Matko... płaczę :CC
OdpowiedzUsuńTrochę się tego spodziewałam, ale w jakimś stopniu i tak mnie zaskoczyłaś. Choć ten blog na początku zapowiadał się typowym fanficiem ff o parze Galevy, to poszłaś w zupełnie innym kierunku, który nawet przypadł mi do gustu :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam