Rozdział czwarty – Piekło
Gajeel patrzył
na zakrwawioną twarz Levy i ciągle nie chciał dopuścić do siebie myśli, że
umarła. To się nie stało. Ona tylko… tylko śpi…
Pojedyncza łza
spadła na policzek niebieskowłosej. Nie mógł już jej powstrzymać. Poleciała za
nią druga i trzecia.
- Levy… -
przycisnął dziewczynę do siebie.
W tym momencie
poczuł silne uderzenie w głowę. Odleciał wraz z Levy na kilka metrów. Przed
oczami przemknął mu czarnowłosy chłopak i leżący na bruku ranny Lily. Twardo
wylądował pod jakimś straganem. Natychmiast tuż przed nim zjawił się
czarnowłosy i złapał Levy za nogi. Chciał ją wyrwać Gajeelowi z rąk.
Nie. Obiecał
sobie, że wypełni swoją misję i wróci do Magnolii razem z Levy. I obietnicy tej
dotrzyma. Pokrył swoją skórę żelazną powłoką.
- Tetsuryuu Ken! – wykrzyknął i zamachnął
się na czarnowłosego. Udało mu się drasnąć go w policzek. Chłopak odskoczył od
niego, wycierając krew z twarzy. Nagle za Gajeelem pojawił się blondyn w masce.
Gajeel zrobił błąd i odwrócił się. Mężczyzna dał mu prztyczka w czoło z
niesamowitą siłą. Drugi blondyn uderzył go od tyłu w głowę. Gajeela zamroczyło
i bezwiednie zwolnił uścisk ramienia, którym przytrzymywał Levy. Mężczyzna w
masce podszedł do niego i wyrwał mu dziewczynę z rąk. Gajeel próbował się
podnieść, ale czarnowłosy i blondyn przytrzymali go z obu stron. Byli
zaskakująco silni, zwłaszcza ten dzieciak. Zaczął się rzucać i wyrywać.
Targała nim
dzika furia. Chciał zabić zamaskowanego mężczyznę w najgorszy możliwy sposób.
Chciał przytargać tamtych dwóch za włosy do zimnej, ciemnej celi. Ale wiedział,
że nie da sobie rady z trzema tak silnymi przeciwnikami na raz.
Blondyn zapalił
ogień w swojej dłoni i mocno uderzył Gajeela w skroń. Ostatnie, co wtedy
zobaczył, to zamaskowanego mężczyznę spoglądającego na niego z pogardą.
- No, nareszcie
zdechł – wysyczał Ayaku.
- Nie zabiłem go
– mruknął blondyn. – Tylko pozbawiłem świadomości na jakieś kilka godzin. Gość
jest twardy, trzeba mu to przyznać.
- Więc wykończ
go! – wykrzyknął Ayaku. Szybkim ruchem otarł krew z policzka. – Jeśli nie ty,
to ja to zrobię!
- Spokojnie,
Ayaku – kun. Może nam się jeszcze do czegoś przydać – powiedział mężczyzna w
masce.
- Ty się lepiej
nie odzywaj, Shouta – syknął czarnowłosy. – Możesz być pewny, że mistrz dowie
się o wszystkim, co się tutaj stało.
- Nie ma czasu – powiedział blondyn. – Ayaku,
teleportuj nas do mistrza. Jedyna nadzieja, że ją uzdrowi.
Ayaku prychnął i
złapał obu mężczyzn za ręce.
- Czekaj –
powiedział blondyn. Wskazał na Gajeela. – Jego też bierzemy.
- Ty go bierzesz, Kanata – powiedział
Ayaku. – Teleportuje się razem z nami, jeśli za coś go złapiesz.
Niewiele myśląc,
Kanata złapał Smoczego Zabójcę za włosy i pociągnął ku sobie. Gajeel wydał z
siebie cichy jęk. Ayaku kopnął go w twarz.
- Leżeć, kundlu
– warknął. Pociągnął towarzyszy w czarną szparę w powietrzu.
***
Lily odzyskał
świadomość tuż przed tym, jak Ayaku teleportował się razem z innymi. Zdążył
zobaczyć Levy w ramionach Shouty i Gajeela ciągniętego przez Kanatę.
- Nie… -
próbował się podnieść, ale nie zdążył zareagować na czas. Portal zamknął się,
zanim się podniósł.
- Cholera… -
próbował zwinąć skrzydła, ale jedno z nich było paskudnie złamane. Poruszył nim
na próbę. Poczuł rwący ból.
Poza rannym skrzydłem
miał tylko kilka otarć oraz siniaków i guza z tyłu głowy. Najpierw musiał
znaleźć coś, czym będzie mógł opatrzyć skrzydło na jakiś czas. Rozejrzał się po
zdewastowanej ulicy i nagle zobaczył małego, może siedmioletniego chłopca. Miał
błękitne włosy opadające mu na piwne oczy. Przyglądał się Lily’emu z
zaciekawieniem.
- Mógłbyś mi
pomóc? – Lily podszedł do chłopca.
- Gadający kot?
– zdziwił się błękitnowłosy.
- Mam na imię
Lily – przedstawił się kotek. – Są tu gdzieś twoi rodzice?
- Są tam, kryją
się w domu – chłopiec wskazał najbliższą białą kamienicę. Dziwne. Lily’emu
wydawało się, że wcześniej jej tu nie było.
- Mógłbyś ich
zawołać? Mam złamane skrzydło i ktoś musi je opatrzyć.
- Um – zgodził
się chłopczyk. – Zaraz ich zawołam.
Błękitnowłosy
pobiegł pod drzwi kamienicy, a Lily podreptał za nim. Miał nadzieję, że rodzice
tego chłopca okażą mu trochę gościny. Skoro kryli się w tej kamienicy, musieli
widzieć całą walkę lub chociaż jej część. Gdy podszedł do drzwi domu, poczuł
silną magię wypływającą z wnętrza.
Drzwi otworzyły
się, gdy tylko chłopiec stanął w ich progu. Za nimi ukazała się dość niska kobieta
w średnim wieku z długimi niebieskimi lokami zawiązanymi niedbale z tyłu głowy.
Jej jasnozielone oczy zmierzyły Lily’ego od stóp do głów. Miała na sobie
kuchenny fartuch, żółty sweter, czarne spodnie i różowe kapcie. Wyglądała,
jakby dopiero co wstała z łóżka, a przecież było już południe.
- Mamusiu, to
jest Lily – powiedział chłopczyk. – Potrafi mówić i potrzebuje pomocy.
- Moje skrzydło
się złamało – potwierdził Lily. – Czy mogłaby pani je opatrzyć?
Kobieta patrzyła
na niego przez chwilę, mrużąc oczy. Nie wyglądała na zdziwioną faktem, że kot
potrafi mówić.
- Filly, chodź do
środka, bo zmarzniesz – powiedziała do błękitnowłosego. – Ciebie też zapraszam,
Lily – san.
Dom był mały i
przytulny z wysokim dachem typowym dla kamienic. Ściany były żółte i powieszone
na nich były liczne obrazy. Matka chłopaka otworzyła pierwsze drzwi po lewej
stronie i weszła do pokoju. Filly zdjął buty i kurtkę, po czym potruchtał za mamą.
Niewiele myśląc, Lily uczynił to samo.
Pokój okazał się kuchnią. Niebieskowłosa
wyjęła z szafki apteczkę. Okazało się, że miała wszystkie potrzebne rzeczy do
usztywnienia złamania.
- Czy mogę się spytać, skąd ma pani te rzeczy?
Jest pani lekarką? – odezwał się Lily, który siedział na stołku i był
opatrywany przez niebieskowłosą.
- Nie, nie jestem – opowiedziała oschle. – Po
prostu kupuję tego trochę co jakiś czas. Jak widać, zawsze się przydaje –
uśmiechnęła się pod nosem.
- Czy pani widziała tą walkę sprzed chwili? –
spytał kotek.
- Tak, widziałam. Rozwaliliście jeden stragan
i zrobiliście trzy dziury w chodniku. Ech, magowie. Zwłaszcza ci z Fairy Tail.
Z korytarza dał
się słyszeć dźwięk otwieranych drzwi. Filly uśmiechnął się od ucha do ucha i
wybiegł z kuchni, krzycząc:
- Tata, tata!
- Tadaima,
Filly! – powiedział ktoś w korytarzu. Po kilku minutach on także zawitał w
kuchni.
Wyglądał na
jakieś trzydzieści, może trzydzieści pięć lat. Miał brązowe, proste włosy i
piwne oczy, identyczne jak u syna. Wziął sobie Filly’ego na barana, nie
zdejmując płaszcza i wysokich butów.
- Kogo my tu
mamy, Rosalie? – spytał, patrząc na Lily’ego.
- Mam na imię
Lily – powiedział kotek. Szarpnął się – pani Rosalie spróbowała nastawić mu skrzydło.
- Nie ruszaj
się, bo zrobisz sobie jeszcze większą krzywdę! – skarciła go niebieskowłosa. –
Zdejmij najpierw buty, Heil. Ja spróbuję się zająć naszym małym gościem.
- Nasz mały gość
ma na plecach znak Fairy Tail – zauważył Heil. Rosalie skrzywiła się, ale
wróciła do nastawiania Lily’emu skrzydła.
Po paru
zabiegach skrzydło w końcu zostało usztywnione dwiema deseczkami i
zabandażowane.
- Nawet nie myśl
o lataniu – powiedziała Rosalie. – To musi się zagoić. Wygląda, jakby oprócz
złamania było pocięte.
- Bo tak jest –
mruknął Lily. Heil pstryknął palcami.
- Właśnie! Czemu
ulica jest cała rozwalona? Co tu się działo?
- Nasz mały gość
wraz ze swoimi koleżkami walczyli z jakimiś innymi magami, najprawdopodobniej
stąd. Znam tego czarnowłosego chłopaczka. Często widuję go na ulicy. Nie jest
zbyt miły.
Heil przysunął
się do Rosalie i szepnął jej do ucha:
- Nie
interweniowałaś?
- Postanowiłam
już dawno. Nie będę mieszać się w sprawy magów.
Na szczęście
Lily miał dobry słuch. Wyglądało na to, że pani Rosalie miała jakąś urazę do
magów.
- Ale Rosalie –
zaczął Heil – nie można całkiem ich ignorować. Widziałaś, co się tam stało?
- Czy mogę się
wtrącić? – spytał Lily. Rosalie spojrzała na niego chłodno. Kotek odchrząknął.
- Nie widziałem
całej walki, ponieważ zemdlałem w jej trakcie. Ale widziałem, jak trójka
wrogich mi magów zabiera dokądś moich przyjaciół. Byli bardzo poranieni. To
musiała być dla nich ciężka walka, skoro we dwójkę walczyli przeciwko trójce
silniejszych przeciwników. Nie wiem nawet, czy żyli, kiedy ich zabierano –
spuścił głowę. Zapiekło go pod powiekami.
- Widziałam, jak
bili tamtego chłopaka – odezwała się cicho Rosalie. – To było okropne. Trzymał
w ramionach jakąś nieprzytomną dziewczynę, a oni próbowali mu ją odebrać. W
końcu im się udało, a jego także pozbawili przytomności. Dzielnie walczył.
Lily spojrzał na
panią Rosalie. Widział ból w jej oczach, choć za wszelką cenę starała się go
ukryć.
- I mimo
wszystko nie interweniowałaś?! – wykrzyknął Heil. Filly przestraszył się, a
mężczyzna natychmiast zdjął go sobie z ramion i powiedział, żeby poszedł do
swojego pokoju. - Mimo że na tej ulicy
mogli ginąć ludzie?!
- Już ci
mówiłam! – wrzasnęła Rosalie. Łza spłynęła jej po policzku. – Bez względu na
wszystko, nie wolno nam się zadawać z magami. Nigdy.
Wybiegła z
kuchni. Lily spojrzał na Heila, osłupiały. Mężczyzna westchnął.
- Chodź, Lily –
zwrócił się do niego. – Urządzimy ci jakieś posłanie u Filly’ego.
Dzieciak miał
przestronny, zielony pokój z łóżkiem stojącym pod oknem i białymi meblami. W
kącie była przepełniona szafka z zabawkami, a na dywanie zastali Filly’ego
czytającego książkę. Co chwilę odrywał wzrok od grubego dzieła i pisał coś na
kartce. Pokrywał papier krzywymi, niezrozumiałymi znakami.
- Widzę, że w
końcu zabrałeś się do lekcji – powiedział Heil i pogłaskał syna po głowie.
- Nudziło mi się
– odburknął Filly, ale widać było, że ucieszyła go pochwała ojca.
- Nie macie nic
przeciwko spania w jednym pokoju? – spytał Heil.
- Pewnie, że nie
– odpowiedzieli równocześnie.
- No, to ja
pójdę po śpiwór – uśmiechnął się brunet.
Lily
zainteresował się znakami, jakie Filly wypisywał na kartce. Wyglądało to jak
pismo runiczne, którego używał Freed. Odczytać je w całej gildii potrafił tylko
zielonowłosy i Levy.
- Jesteś magiem?
– spytał Filly’ego.
- Tak –
odpowiedział chłopczyk. – Ale według mnie bycie magiem skryptów jest nudne.
Trzeba się uczyć tego pisma runicznego. I czasem czytać jakieś beznadziejne
książki.
- Moja…
przyjaciółka… - Lily nie wiedział, jak określić relację między nim a Levy – też
jest magiem skryptów. Ona nie uważa, żeby to było nudne. Jest bardzo zdolna.
- A jak ona ma
na imię? – zainteresował się Filly. – Chciałbym ją poznać.
- Levy McGarden.
Ale nie sądzę, żebyś mógł…
- McGarden?! To
moje nazwisko!
- Jak to? Ty też
nazywasz się McGarden? I twoi rodzice też?
- Pewnie! Nasza
rodzina od pokoleń posiada wielu niesamowitych magów skryptów. Uczenie się run
to nasza tradycja.
W tym momencie
wrócił Heil ze śpiworem na ramieniu.
- Mam do pana
pytanie – powiedział Lily. – Czy zna pan osobę o imieniu Levy McGarden?
Heil zamarł na
krótką chwilę, po czym położył śpiwór w kącie pokoju.
- Chodź ze mną
na chwilę – zwrócił się do Lily’ego. Filly podążył za nimi zaciekawionym
wzrokiem, ale nie ruszył się z miejsca.
Heil zaprowadził
kotka do swojego gabinetu. Był mniejszy od pokoju dziecka, ale też bardziej przytulny.
Meble były w odcieniu czekolady, a przy biurku stała mała gablotka. Heil
otworzył szklane drzwiczki i wyjął z gablotki małe zdjęcie oprawione w
niebieską ramkę. Był na nim on, pani Rosalie… i mała Levy. Wszyscy wyglądali na
bardzo szczęśliwych. W tle widać było pola i łąki, a słońce rozświetlało włosy
dziewczyn.
- Levy jest
naszą córką – powiedział Heil, patrząc na zdjęcie ze smutnym uśmiechem. – To
były nasze pierwsze wspólne wakacje poza miastem. Zawsze była ślicznym, wesołym
dzieckiem. A potem, gdy podrosła, zapragnęła dołączyć do Fairy Tail. Ja nie
miałem nic przeciwko, ale Rosalie się nie zgadzała. Miała jakiś uraz do tej
gildii. Długo kłóciła się z córką, aż ta uciekła z domu. Od tej pory nie
mieliśmy z nią kontaktu. Wszystko u niej dobrze?
- Levy ma się
zupełnie dobrze – powiedział Lily. – Jest bardzo zdolna i pomocna. W gildii ma
wielu przyjaciół. Mieszka w żeńskim akademiku niedaleko gildii.
- Więc jej się
ułożyło. To świetnie – Heil uśmiechnął się, nadal patrząc na zdjęcie. –
Znalazła sobie już kogoś?
Lily pomyślał
nad jej reakcjami na widok Gajeela.
- Możliwe – odpowiedział. Heil roześmiał się.
- To już osiem
lat… Chciałbym zobaczyć, jaką osobą się stała. Czy nadal jest podobna do mnie.
Lily wyłowił
kątem oka panią Rosalie. Stanęła w progu gabinetu. Miała zaczerwienione oczy.
- Och, Heil. Przestań
kłamać.
***
Yurid
przechadzał się tam i z powrotem. Próbował się uspokoić. Targała nim furia.
Zrobił, co w jego mocy, żeby uratować tę dziewuchę, ale nie wiedział, czy w
ogóle się obudzi. Nie był bogiem, nie umiał całkiem wskrzeszać zmarłych. Jedyna
nadzieja w jej woli życia.
Leżący w kącie
pomieszczenia Shouta rozkaszlał się. Na posadzkę polała się krew. Jęknął i
spróbował podnieść się z ziemi, lecz na próżno. Poczuł rwący ból w kostce i
ramieniu.
Yurid spojrzał
na niego. To przez tego nieudacznika wszystko może zawieść. Jedyna dziewczyna,
która mogła rozwiązać jego problem, została przez niego śmiertelnie zraniona.
Miał chęć znów go kopnąć. Jeszcze nie wyżył na nim całej swojej złości.
Podszedł do niego i zamachnął się, ale drogę zagrodził mu Kanata. Zamiast
poranionego Shouty kopnął chłopaka prosto w pokrytą bliznami twarz.
- Panie – jęknął
blondyn – proszę. Dość już zadałeś mu cierpienia.
Stojący
nieopodal Ayaku zaczął chichotać. Wkrótce chichot przerodził się w przeraźliwy
śmiech.
- Myślisz, że
swoim poświęceniem go ocalisz? Jeśli ta dziewczyna umrze, jego śmierć będzie
przesądzona!
Kanata spojrzał
na niego wilkiem. Nienawidził tego chłopaczka. Był dopiero jedenastoletnim
kurduplem, a pan Yurid uczynił go sobie wiernym psem i obdarzał największym
zaufaniem. Do tego uwielbiał patrzyć na ludzkie cierpienie, szczególnie swoich
towarzyszy.
- Przestań, nii
– chan – wyszeptał Shouta. – Nie musisz zawsze mnie bronić.
W odpowiedzi
Kanata tylko przysunął się bliżej niego.
- Ale chcę –
powiedział. Shouta uśmiechnął się krzywo.
Yurid prychnął i
przeszedł znów na drugi koniec pomieszczenia. Budź się, ty głupia dziwko. Budź
się wreszcie!
***
Gajeel ocknął
się gwałtownie. Znajdował się w absurdalnie białym pomieszczeniu, a ręce miał
przykute do ściany ponad głową. Nie miał już na sobie kurtki – leżała w kącie
pokoju. Gdy spróbował się poruszyć, poczuł silny ból w skroni. Skrzywił się.
Tamten facet musiał naprawdę mocno mu przywalić.
Rozejrzał się.
Pomieszczenie było idealnie kwadratowe i nie było widać żadnych drzwi. Kajdany
były antymagiczne i rozmieszczone tak daleko, że nie mógł ich sięgnąć zębami.
Szkoda. Były z żelaza.
Podsumujmy, pomyślał. Nie wiem gdzie jestem, nie wiem gdzie
zabrali Levy, nie wiem gdzie jest Lily. Do tego nie mogę używać magii, ani
dosięgnąć kajdanów, ani nawet się schylić. Zarąbiście.
Szarpnął się w
bezsilnej złości, ale tylko obtarł sobie nadgarstek. Kolana zdrętwiały mu od klęczenia. Nie
wiedział, jak długo już tu jest. Mogło to być kilka dni albo tylko kilka
godzin.
Jego smoczy
słuch zarejestrował parę kroków poza ścianą. Napiął mięśnie, chodź wiedział, że
i tak nie będzie w stanie nic zrobić ewentualnemu przeciwnikowi. Ściana po jego
prawej stronie rozsunęła się, a przez nią wszedł jeden z magów. To był ten
czarnowłosy gówniarz.
- Wygodnie ci? –
syknął, a na jego pociągłej twarzy rozlał się pogardliwy uśmieszek. Miał
niesamowicie cienki głos. Z daleka można było pomylić go z sykiem węża. Gajeel
nic nie odpowiedział. Patrzył tylko na chłopaka spode łba.
- Może chciałbyś
wiedzieć, co się stało z twoją dziewczyną? – powiedział chłopak. Z satysfakcją
zaobserwował zaskoczenie i złość na twarzy Gajeela. Ten jednak nadal nic nie
mówił. Ayaku wkurzył się i przycisnął obcas swojego buta do czoła Smoczego
Zabójcy.
- Zadałem… ci…
pytanie! – wypowiadając każdy wyraz, mocnej przyciskał obcas do głowy więźnia.
Gajeel nie reagował. Lata ciężkich walk uczyniły go odpornym na tak mały ból.
Ayaku zdenerwował się do reszty i kopnął go w twarz.
- A więc nie
jesteś zainteresowany jej losem – spojrzał na niego z góry. – Trudno. Ale
powinieneś winić siebie za jej śmierć. Nie byłeś wystarczająco silny.
Gajeel zacisnął
wargi. Nie może dać się sprowokować. Nie może dać satysfakcji temu smarkaczowi.
- Więc – Ayaku
wyjął z kieszeni swój sztylet – może by cię tak trochę oszpecić dla zabicia
czasu? Wystarczy parę cięć, a nikt już cię nie rozpozna.
Zrobił krok w
stronę Smoczego Zabójcy, ten jednak nadal nie reagował. Twarz Ayaku wykrzywił
ohydny grymas. Ten facet w ogóle go nie podniecał. Nie krzyczał, nie błagał o
litość. Tylko trwał w tym swoim idiotycznym uporze. Działał mu na nerwy.
Zamachnął się
sztyletem, jednak nadal nie usłyszał żadnego krzyku. Z ust Gajeela wyrwał się
jedynie cichy syk. Z rany biegnącej pod okiem aż do linii nosa zaczęła płynąć
krew. Jednak ten widok nadal go nie usatysfakcjonował. Chciał widzieć jego
cierpienie. Zanim jednak zdążył zadać kolejny cios, drzwi do pomieszczenia
rozsunęły się i wpadł przez nie Kanata.
- Ayaku, wracaj
natychmiast! – krzyknął. – Obudziła się!
Gajeel rzucił mu
zaskoczone spojrzenie. „Obudziła się”? Chodzi o Levy? Nie, to niemożliwe.
Przecież Levy nie żyje…
Ayaku kopnął go
na pożegnanie i wybiegł z pomieszczenia razem z Kanatą, po czym drzwi zasunęły
się z powrotem. Gajeel został sam z pulsującą bólem raną pod okiem i własnymi
chaotycznymi myślami.
***
Levy obudziła
się na końcu ciemnego tunelu. Wstała powoli i zobaczyła światełko w ciemności.
Coś ją tam ciągnęło, kazało iść w stronę tego światła. Ale opierała się. Nie
chciała jeszcze umierać. Miała jeszcze tyle życia przed sobą…
- Czemu? – ktoś
zaszeptał jej do ucha. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła samą siebie. Druga
Levy jaśniała białym światłem. Była ubrana w białą sukienkę i była boso. Jej
twarz nie miała żadnego wyrazu.
- Idź –
powiedziała biała Levy. – Umarłaś.
- Nie… -
powiedziała Levy. Po jej policzkach zaczęły płynąć łzy. – Nie chcę! Nie
zostawię moich przyjaciół…
- Tu jest
lepiej. Lepiej niż na ziemi.
- Nie obchodzi
mnie to! Nie pójdę tam!
- Nie masz
wyboru.
- Zawsze jest
jakieś wyjście! – krzyknęła Levy, ale jej głos się załamał. – Tego… nauczyłam
się w Fairy Tail. Zawsze masz jakiś wybór. Ja zostaję tutaj. Bo jeśli tam
pójdę… to naprawdę ich wszystkich utracę.
Anioł przyglądał
się jej oczami bez wyrazu. Levy otarła łzy i odwzajemniła spojrzenie.
- Dobrze –
powiedziała biała Levy. – Chociaż mogą mnie za to ukarać… Zrobię dla ciebie
wyjątek. Ale kiedy twoja dusza trafi znów do ciała, utracisz wszystkie
wspomnienia. Będziesz skorupą dawnej siebie. Tylko tyle potrafię zrobić. Czy
zgadzasz się na taką egzystencję?
- Tak –
odpowiedziała Levy bez wahania. W przeciwnym razie anioł mógłby się rozmyślić.
– Mam tylko jedno pytanie.
- Słucham.
- Czy odzyskam
kiedyś wspomnienia? Czy jest taka możliwość?
Anioł zamilkł na
chwilę. Przyglądał się dziewczynie, przekrzywiając głowę. W jej oczach było
widać determinację.
- Jest taka
możliwość – odpowiedziała w końcu. – Lecz muszą się wypełnić dwa warunki, o
których nie mogę ci już powiedzieć – biała Levy spuściła głowę.
W tym momencie
Levy przytuliła ją. Anioł osłupiał.
- Dziękuję –
wymamrotała niebieskowłosa. – Naprawdę dziękuję!
- Nie dziękuj –
odpowiedział anioł i ujął dziewczynę za ramiona, żeby odsunąć ją od siebie. –
Spośród dziesięciu milionów wcieleń, które przybrałam do tej pory, ty masz
największą wolę przeżycia. Inni wymyślali, że muszą się pogodzić z
niedokończonymi sprawami, a niektórzy bali się zacząć wszystko od nowa. Ty jesteś
inna. Myślę, że dla takich dusz warto się poświęcić i trochę nagiąć zasady. – anioł
uśmiechnął się i dotknął czoła dziewczyny. Rozbłysło białe światło. –
Powodzenia. Nie odrzucaj uczuć. Szukaj złotowłosego. Żegnaj, Levy.
Zapadła
ciemność.
_______________________________________________________________________No hej! Taa, tym razem wpis na końcu rozdziału, a nie w tytule xD
Zaczynam trochę ogarniać bloggera! Jest progress!
Uważacie, że ten rozdział był trochę przydługi? Mam te rozdziały skracać?
Bo niektórzy nie lubią za długich... No cóż, ten jest na dwanaście stron w Wordzie xDD
Proszę o komentarze i spróbuję poeksperymentować z bloggerem :>
A tu taka propozycja "okładki" tego fanfika: