Tytuł: Nie jestem tu dla nich, tylko dla ciebie...
Seria: Fairy Tail
Pairing: Gajeel Redfox X Levy McGarden
Rozdział: 1/9
Stron A4: 8
To moje pierwsze fanfition i w sumie jedyna ukończona dłuższa opowieść w życiu. Dlatego postanowiłam napisać je jeszcze raz, starając się w miarę zachować oryginał, a poprawić błędy, które aż kolą w oczy. Również te fabularne.
Cóż. Będę poprawiać to stopniowo i mam nadzieję, że się spodoba.
Wspólna misja
Tego dnia słońce było
jakieś dziwnie ostre, jak na zimową pogodę. Jego promienie wpadały w każdą
szczelinę, rozświetlały okna i puchary z piwem, nadając całej siedzibie gildii
niezwykle ciepłego wrażenia. Nie żeby nie było tak zawsze, tylko dzisiaj odczuwało
się to podwójnie. W słońcu roześmiane twarze walczących w najlepsze Natsu i
Graya wydawały się jakieś gładsze, rozbłyski lodu i ognia spokojniejsze, a
zgiełk rozmów zdawał się cichszy i przyjaźniejszy.
Levy uśmiechnęła się
pod nosem znad swojej książki. Przyjemnie było co jakiś czas zerkać w stronę
baru oraz innych stolików, gdzie wkoło siedzieli jej przyjaciele, wszyscy jakoś
bardziej rozluźnieni. Magia słonecznych promieni, które pojawiły się nagle po
kilku tygodniach szarości, potrafiła być silniejsza od każdej innej.
Dziewczyna spokojnie przewracała
kartki, gdy po podłodze przesunął się nowy, ostrzejszy promień, przytłumiony
cieniem wchodzącej do gildii postaci. Cień ten niegdyś napawał ją lękiem i
niepewnością. Był groźbą dla całej gildii, postrachem słabych i bezbronnych. Niemal
wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Cień rozdzielił się na dwie części, jedną
wysokości stołka, drugą rosłą i mroczną.
— Yo, Gajeel, Lily! —
rzucił Natsu, dosyć niewyraźnie, bo twarz miał właśnie przygniataną przez dłoń
Graya. Żelazny Smoczy Zabójca nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, a reszta
gildii wróciła zaraz do swoich rozmów i spraw. Tak, dziś nawet Natsu witał go
jak przyjaciela. Jego cień stał się przestrogą nie dla Fairy Tail, lecz dla jej
wrogów. I tak, jak wielu zwyczajnych członków gildii, Gajeel Redfox stanął pod
tablicą z ogłoszeniami, z nieodgadnioną miną przyglądając się ofertom misji.
Och, ale on nie był
zwyczajny. A przynajmniej nie dla niektórych.
Levy McGarden
przełknęła ślinę, wpatrując się w jego sylwetkę. Z cichym westchnieniem
zamknęła książkę i powoli podniosła się znad swojego stolika. Karciła się w
duchu za swoje nerwowe zachowanie. To nie był już pierwszy raz, kiedy mieli
pracować razem (Wyspa Tenrou? Poradzili sobie świetnie…), więc skąd brał się w
jej głowie ten irracjonalny strach, że może odmówić wspólnego wyjścia na misję?
Z drugiej strony, czemu
miałby się też zgodzić? Jej umiejętności nie były do końca kompatybilne z jego.
Dodatkowo Gajeel raczej był samotnikiem i nie wliczając Lily'ego, raczej nie
brał misji, które wymagałyby większej liczby osób.
Levy, owszem, wierzyła
w swoje umiejętności, zwłaszcza kiedy przy okazji Turnieju Magicznego
intensywnie zajęła się ich rozwijaniem. Nadal pozostawało jednak pytanie - na
co przyda się Gajeelowi?
Przecież nie powie mu,
że chciałaby spędzić z nim trochę czasu…
— Hej, Gajeel — jakimś
cudem stanęła przed Smoczym Zabójcą, który wyglądał bardzo dobrze w czarnym,
zimowym płaszczu i ciężkich, wysokich butach. Ze zdenerwowania założyła ręce z
tyłu i splotła ze sobą palce. — Wybrałeś już coś?
— Szukam — Gajeel
rzucił jej krótkie spojrzenie. Najwyraźniej dla niego był to koniec rozmowy.
Levy wykręciła sobie nadgarstki. Zachowania Gajeela, takie jak to, potrafiły
być dla niej frustrujące.
— Ja właśnie też — znów
podjęła próbę konwersacji. — I tak sobie pomyślałam… że może… ty i ja…
Boże,
to brzmiało dużo gorzej, gdy wypowiedziała to na głos.
Lily przyglądał się
ciekawsko z dołu całej sytuacji. Członkowie gildii nadal głośno się śmiali,
rozmawiali i sprzeczali, a Gajeel wydawał się być częścią tej sielanki,
ignorując oderwaną od niej nagle Levy. Co chyba zirytowało ją jeszcze bardziej,
bo w końcu wydusiła z siebie niemrawą końcówkę zdania:
— …poszlibyśmy razem na
misję?
Gajeel zatrzymał się
przed wyciągnięciem ręki w stronę pewnej ulotki i powoli odwrócił się do
dziewczyny.
— Co?
Levy wręcz czuła, jak
pieką ją policzki. Czy to, że chciała z nim wyjść na misję, było aż tak
odbiegające od normy?
— Nie każ mi się
powtarzać — poprosiła cicho. Gajeel patrzył na nią z uniesionymi brwiami. Ach,
w ogóle nie zachowywała się jak normalna Levy. Była pewna, że wszystko widać po
niej jak na dłoni.
Już miała poddać się,
zbyć go i odejść, gdy nagle z dołu dobiegł ich głos Lily'ego:
— Co ci szkodzi? Ktoś
tak mądry jak ona przyda nam się na misji.
Gajeel przeniósł na
niego wzrok i zaczął mocno się zastanawiać. Levy ukradkiem odetchnęła z ulgą, w
myślach po stokroć dziękując Exceedowi za ocalenie sytuacji.
— No dobra. — Choć
Gajeel najprawdopodobniej zgodził się tylko po to, by mieć święty spokój, Levy
poczuła, jak przez jej kręgosłup przechodzi dreszcz podniecenia. Udało się.
Zaprosiła go na misję. Teraz już powinno pójść z górki… prawda?
— Tylko uprzedzam —
zwrócił jej uwagę Gajeel, zrywając z tablicy jedną z ulotek — że nie wybieram
misji przyjaznych małym dziewczynkom.
Levy oburzyła się
lekko.
— Ja też nie — fuknęła.
Zanim Smoczy Zabójca odwrócił się w stronę wrót gildii, wydawało jej się, że
widzi jego charakterystyczny uśmiech.
— Wyruszamy zaraz —
oznajmił. Dziewczyna w mig zrozumiała polecenie i pobiegła do swojego stolika
po ciepłą kurtkę. Chciała tą misją udowodnić, że może się Gajeelowi przydać,
dlatego nawet na jej samiuteńkim początku nie mogła sobie pozwolić na
spowalnianie jej przebiegu.
Kiedy się ubrała,
Gajeel był już na zewnątrz i - będąc po krótkiej sprzeczce ze swoim kotem - z
niesmakiem wypisanym na twarzy zamawiał powóz przez lakrymę. Gdyby to zależało
tylko od niego, to po prostu poleciałby na miejsce razem z Lilym. Dziś był
jednak z nimi ktoś trzeci. Smoczy Zabójca musiał się dostosować.
*
Levy czuła się
strasznie zakłopotana tym, że właśnie zmuszała Gajeela do radzenia sobie z
nieznośną chorobą lokomocyjną. Próbowała pocieszać się, że przecież to nie jej
wina - ten idiota mógł przecież wybrać jakąś misję w mieście, albo ją wsadzić
do powozu i powiedzieć, że spotkają się na miejscu. A jednak siedział
naprzeciwko niej, trzymając się za brzuch i ze skwaszoną miną patrząc za okno,
próbując nie okazać, jak bardzo jest mu niedobrze. Pantherlily, który usadowił
się obok przyjaciela, spoglądał teraz na niego z politowaniem.
— To… na czym polega ta
misja? — spytała Levy łagodnie, próbując choć na chwilę odwrócić jego uwagę od
cierpienia. Gajeel powoli wypuścił powietrze z płuc i sięgnął do kieszeni
płaszcza.
— W Oak Town grasuje
jakaś grupa magów — podał jej ulotkę. — Kradną, atakują ludzi. To chyba jakaś
pomniejsza mroczna gildia. Jak zwykle roi się tam od takich — mruknął jakby do
siebie. Levy spojrzała na niego znad ulotki. Jego mina wydawała się teraz nawet
bardziej pochmurna, niż chwilę temu.
Oak Town było niegdyś
ojczyzną Phantom Lord. Można było powiedzieć, że Gajeel wracał dzięki tej misji
na stare śmieci. Levy zastanawiała się, co może czuć, patrząc na stare budynki
i znajome okolice. Tęsknił? Nie ważne, jaki miała charakter, gildia była
wspólnotą. Nawet Gajeel musiał odczuwać do niej pewien sentyment.
Chciała poznać go
lepiej. Znała jego historię - mniej lub bardziej znali ją wszyscy - ale jego
emocje były dla niej zamkniętą księgą. Jak trafił pod skrzydła Jose? Co czuł,
gdy stracił swoją gildię i postanowił przenieść się do innej? Co sprawiło, że
wybrał Fairy Tail? Takie pytania niekiedy zajmowały jej głowę i choć mogła
domyśleć się odpowiedzi, miała nadzieję, że kiedyś usłyszy je z ust samego
Redfoxa.
— Dojechaliśmy, proszę
państwa — rozległ się nagle uprzejmy głos stangreta, a powóz się zatrzymał.
Wysiedli powoli i Levy od razu ciaśniej opatuliła się kurtką. Zbliżał się
wieczór, co oznaczało ochłodzenie. Przed ich oczami malowała się wysoka, stara
brama, otwierająca się na pokryte cienką warstwą śniegu miasto. Lily podleciał
ku nim. Gajeel, otrząsnąwszy się, zapłacił za powóz i bez większego zawahania
ruszył w stronę bram. Levy niepewnie podreptała za nim.
Wpierw podążali głównym traktem. Mijały ich
wozy zaopatrzeniowe i ludzie z nosami w szalikach. Gajeel postawił kołnierz i
nawet na nich nie spoglądał, wyraźnie idąc na pamięć. Levy ufała, że wie, gdzie
się udać, co nie zmieniało faktu, że mógłby się chociaż do niej odezwać. Byli w
końcu na misji razem, czy osobno?
Jeśli miałaby wymieniać
jego wady, ta byłaby pierwsza w kolejności - kompletny brak wyczucia. Okropnie
irytował ją fakt, iż po prostu oczekiwał, że inni zrozumieją jego zamiary, nie
wyjaśniając nawet, o co mu dokładnie chodzi. Zapewne on sam uważał to za
samowystarczalność, dla Levy jednak była to tylko i wyłącznie porywczość i
głupota.
Mimo wszystko wada ta
już kilka razy uratowała jej życie. Dziewczyna schowała twarz głębiej w
kołnierzu swojej kurtki, nagle czując się zażenowana własnymi spostrzeżeniami.
Właśnie wtedy Gajeel
skręcił wraz z Lilym w boczną uliczkę. Levy gwałtownie zmieniła kierunek,
niemal nie nadążając. Smoczy Zabójca zaczął lawirować między budynkami i już
miała zawołać, żeby na nią poczekał, gdy zatrzymali się w ślepej uliczce. Pośrodku
wyrastającej przed nimi szarej ściany, jak gdyby nigdy nic, wbudowane były
ciemnozielone drzwi. Nie było żadnego szyldu ani tabliczki.
— Załóż kaptur i czekaj
tu na mnie i Lily'ego — polecił Gajeel. Zabrał jej też z rąk ulotkę z misją. —
Za tymi drzwiami przesiaduje ktoś, kto prawdopodobnie pomoże nam w zadaniu.
— Dlaczego nie mogę iść
z tobą? — Levy nie umiała ukryć frustracji w głosie. W tym samym momencie zza
drzwi dał się słyszeć wrzask, ryk śmiechu i głośny trzask rozbijającego się
szkła. Dziewczyna niemal podskoczyła.
— Dlatego. — Gajeel
zbliżył się i znienacka przykrył jej głowę kapturem. — Z nikim nie rozmawiaj, a
jeśli ci coś zaproponują, odmów. Czekaj na mnie.
Z tymi słowy on i Lily
weszli do środka, a Levy pozostało jedynie w złości ściągnąć kaptur jeszcze
bardziej w dół.
Tylko on potrafił ją
tak frustrować…
*
Po jego wejściu w
lokalu zapanowała cisza. Cała gama groźnie wyglądających facetów spoglądała na
Redfoxa i jego kota spode łba, niczym stado drapieżników oceniające
przeciwnika. Gajeel uśmiechnął się pod nosem, bo nic się tu nie zmieniło od
jego ostatniej wizyty kilka lat temu. Ściany były w takim samym odcieniu
spleśniałej żółci, ciosane z grubych kawałków drewna stoliki i krzesła nadal
zajmowało szemrane towarzystwo, a między klientami kręciły się, urodziwe tak
samo, jak wcześniej, kelnerki.
Czujny wzrok Zabójcy
Smoków padł na ladę, błyszczącą czystością na tle całej speluny. Ukryty za nią
młody mężczyzna o zielonych jak wiosenna trawa włosach wyprostował się na
osobliwy dźwięk ciszy i przerwał czyszczenie kufli. Wężowe oczy skrzyżowały się
z odpowiedniczkami Gajeela i nagle gładkie, blade oblicze mężczyzny rozjaśnił
uśmiech.
— Witaj ponownie,
Gajeelu! — zawołał. — Co sprowadza starego przyjaciela w moje skromne progi?
Na te słowa napięcie w
powietrzu zelżało. Klienci powoli wrócili do swoich rozmów, podczas gdy Gajeel
podszedł razem z Lilym do lady.
— Nie przypominam
sobie, żebyśmy byli aż tak dobrymi przyjaciółmi, Zercreed — zauważył Gajeel z
krzywym uśmiechem, krzyżując ręce na blacie. — Właściwie powinienem już dawno
wystawić na ciebie ogłoszenie.
— Och, no wiesz. —
Zercreed machnął ręką, wróciwszy do przerwanej czynności. — Trzeba było zrobić
ci wejście. Klientela nie lubi obcych. Synowie marnotrawni również się do nich
zaliczają.
Zercreed był
informatorem, a właściwie Encyklopedią Phantom Lord. Specjalizował się w magii
hipnozy i potrafił w ten sposób dokonywać całkiem paskudnych wyłudzeń. Był
przebiegły, inteligentny i zawsze dobrze szło mu prowadzenie szemranego
biznesu. Nigdy nie zmazał też znaku Phantom Lord ze swojego ciała. Gajeel miał
nadzieję, iż to oznaczało, że pozostał wierny byłym członkom gildii.
— Potrzebuję… — zaczął.
— …informacji. —
Zercreed obdarzył go szerokim uśmiechem, który sprawiał, że jego twarz jeszcze
bardziej przypominała pysk węża. — Oczywiście, nie ma nic za darmo.
— Ile tym razem chcesz,
gadzie? — westchnął Gajeel.
— Równowartość twojego
kota? — zwężone źrenice zatrzymały się na Pantherlilym, który zastygł,
zaskoczony. — Żartuję. Ze trzy tysiące klejnotów, to może zainteresuję się
waszą sprawą.
Gajeel wyciągnął
sakiewkę z wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym rzucił nią o blat.
— To zaliczka —
oznajmił. Zercreed łapczywie chwycił woreczek i począł skrupulatnie liczyć. —
Resztę dostaniesz, jak już wykonam misję.
Podał zielonowłosemu
ulotkę. Zercreed obejrzał ją i pokiwał głową.
— Wiem, o kogo chodzi.
Wyjątkowo bezkarna szajka, a nawet nie są moimi klientami. Pojawiają się,
rabują i znikają. Tak przynajmniej mówią ludzie.
— I? — Gajeel
wyczekująco uniósł brew.
— Lucky Street 15 —
odparł Zercreed bez wahania, zwracając mu ulotkę. — Jak dopadniesz dowódcę,
reszta niedługo się zjawi.
Gajeel
charakterystycznie zachichotał. Jedynym powodem, dla którego nigdzie jeszcze
nie zgłosił działalności pubu, był tylko i wyłącznie fakt, jak bardzo uwielbiał
jego właściciela. Za odpowiednią cenę bez mrugnięcia okiem wyjawiał kluczowe
informacje dla każdej sprawy, z którą się do niego przyszło.
— Dzięki. — Smoczy
Zabójca z zadowoleniem zebrał się do wyjścia. — Do zobaczenia.
— Wpadaj częściej, Kurogane-kun — Zercreed mrugnął do niego
porozumiewawczo. Lily, zanim podążył za Gajeelem, po raz ostatni otaksował go
wzrokiem.
— Na pewno można mu
ufać? — spytał cicho. — Źle mu z oczu patrzy.
— Gdybym spotkał go
trochę później, też pewnie bym mu nie ufał — odparł jego partner. — Lepiej nie
pytać go zresztą o podejrzane rzeczy, bo będzie pierwszy, żeby cię wydać. Mimo
wszystko, równy z niego gość.
Znów byli odprowadzani
przez liczne ponure spojrzenia. Nikt jednak nie śmiał podnieść ręki na
przyjaciela Encyklopedii, gdyż wszyscy lubili z niej korzystać.
Nie zwracając na to
uwagi, Gajeel otworzył drzwi i już miał przedstawić Levy dalszy plan działania,
gdy z przerażeniem spostrzegł, iż w zaułku nikogo nie ma.
— Jasna cholera! —
zaklął i pobiegł ulicą, a za nim poleciał zaaferowany Lily. — A mówiłem, żeby
nie zwracała na siebie uwagi…!
*
Właśnie wtedy, gdy
czekanie stało się dla Levy wręcz uciążliwe, drzwi otworzyły się ponownie. Nie
pojawił się w nich jednak członek Fairy Tail, a dwóch ogromnej postury
mężczyzn. Jeden z nich był blondynem, drugi brunetem, obaj mieli jednak te same
dziwacznie powykręcane tatuaże na odsłoniętych ramionach. Dziewczyna wstrzymała
oddech i szybko schowała się w kącie pomiędzy ścianami. Nieznajomi nie
zauważyli jej, ale ich rozmowa sprawiła, że nadstawiła uszu:
— Fairy… Tail? Silne to jest?
— Czy ty przespałeś
ostatnie parę lat pod kamieniem? Wygrali pieprzone Igrzyska. Mają magów
silniejszych, niż w Sabertooth.
— Kurka wodna, to nam
szef dał zadanie. Nie wiadomo nawet, jaką ma moc.
— Za to wiemy, gdzie
mieszka. Z zaskoczenia weźmiesz każdego. Przecież widać, że to nie Tytania czy
Demonica Mira. Poradzimy sobie.
Levy zacisnęła dłonie w
pięści. Chcieli porwać kogoś z Fairy Tail? Może nawet zabić? Musiała to
sprawdzić. Mimo ostrzeżeń Gajeela, cicho podążyła za mężczyznami. Byli w
mieście, tutaj energia magiczna unosiła się na każdym kroku. Nie powinni byli
jej wyczuć.
Mężczyźni poruszali się po krętych uliczkach
równie sprawnie, co Gajeel. Starała się utrzymywać dystans, lecz trudno było
jej w ten sposób nadążyć. Na szczęście śledzeni nie sprawdzali wcale, czy ktoś
ich obserwuje. W najlepsze rechotali ze swoich żarcików. Levy nie dosłyszała z
ich rozmowy już nic o Fairy Tail.
Zanim się obejrzała,
skrótami dostali się aż na skraj miasta. Wyszli z części zatłoczonej
kamienicami, co przestraszyło Levy, bo było tu coraz mniej rzeczy, za którymi
mogłaby się schować. Starając się jednak zachować wigor, szła dalej za nimi,
postanawiając w razie czego udawać zwykłego przechodnia.
Szybko musiała wdrożyć
plan w życie, bo blondwłosemu mężczyźnie wypadło coś z kieszeni płaszcza i
kiedy schylił się, by to podnieść, zauważył ją. Dziewczyna szła dalej, próbując
powstrzymać drżenie rąk wsadzeniem ich do kieszeni kurtki. Blondyn trzepnął w
ramię bruneta i patrząc na nią, oboje wymienili między sobą szeptem kilka zdań.
Chciała ich wyminąć, lecz mężczyźni nagle zdecydowali się zastąpić jej drogę.
— No proszę, jaka
słodka dzieweczka — zaszczebiotał ohydnie brunet. Miał pobrużdżoną, kwadratową
twarz, która była tak podobna do twarzy drugiego z nich, że równie dobrze mogli
być braćmi. — Powiesz, jak się nazywasz, Kaptureczku?
Levy milczała i znów
próbowała po prostu ich ominąć. Przejście było jednak całkowicie zatarasowane
dwoma górami mięśni. Zaczynała się stresować.
— No co tam, nie
porozmawiasz z miłymi panami? — odezwał się blondyn, podchodząc niebezpiecznie
blisko. — Chcemy tylko zobaczyć buźkę pięknej pani.
Zanim Levy zorientowała
się, co chcą zrobić, blondwłosy zerwał kaptur z jej głowy. Zszokowana, zakołysała
się. A gdy mężczyźni ujrzeli jej twarz, ich brwi poszybowały w górę.
— Patrz! — blondyn
wyciągnął z kieszeni coś, co przypominało ulotkę misji i pomachał nią przed
twarzą bruneta. — Identyczna!
Levy zastygła w
niedowierzaniu. Na ulotce widniała jej własna twarz. Za jej złapanie wyznaczono
dziesięć tysięcy klejnotów.
Ale przecież nic nie
zrobiła…!
Brunet nagle roześmiał
się rubasznie.
— Zdaje się, że nie
musimy się fatygować z transportem! Nagroda sama do nas przyszła!
Gdy zaatakował, Levy
ledwo zdążyła uskoczyć. Jego ręka powiększyła się gwałtownie, zostawiając
wielki krater w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Dziewczyna wykrzyknęła
zaklęcie:
— Solid Script: Chain!
Wyczarowane przez nią
łańcuchy oplotły się wokół mężczyzn. Brunet jednak bez trudu je rozerwał,
powiększając swoje ciało, a blondyn na sekundę zamienił się w piach, by zaraz
powrócić do poprzedniej postaci. Nie miała nawet chwili, by się wycofać.
— Zima to najgorszy
okres dla moich mocy — westchnął blondyn. Podeszwy jego stóp nadal były mokrym
piaskiem. — Ty się nią zajmij, Blast.
— Bułka z masłem,
kolego — brunet uśmiechnął się złowieszczo.
— Solid Script: Ice! — wykrzyknęła przestraszona Levy. W stronę
Blasta poszybowały odłamki lodu, lecz on złapał je w locie i skruszył swoją
powiększoną dłonią.
Jest
silny, myślała Levy. Ale
skoro jego magia polega na sile, nie może być zbyt szybki!
Dziewczyna przyłożył
dłoń do swojej piersi i krzyknęła:
— Solid Script: Fast!
Rezultaty jej treningu
po Igrzyskach Magicznych zaczęły działać. Ze zdwojoną szybkością przypuściła
atak na Blasta, przeskakując nad nim i jednocześnie wyczarowując ogień, który
skierowała w jego głowę. Była milimetry od celu, gdy mężczyzna ze straszliwą
siłą złapał ją w pasie. Uderzył nią o ziemię, aż straciła dech.
Niemożliwe!,
myślała gorączkowo. Jakim cudem jest tak
szybki?
Próbowała uwolnić się z
uścisku ogromnej dłoni, ale ta ściskała ją tak mocno, że nie mogła nawet złapać
oddechu.
— Nie szarżuj, Blast —
ostrzegł kolegę blondyn. — Mamy ją obezwładnić, nie zabić.
Levy jęknęła,
przerażona. Ostatkiem sił wrzasnęła:
— Gajeel! Na pomoc!!
Blondwłosy mężczyzna aż
zatkał uszy.
— Kurwa, pospiesz się i
ją ucisz! — warknął na bruneta. Ten bez wahania uderzył Levy w skroń. Choć
walczyła, szybko straciła przytomność.
Jej krzyk dotarł jednak
do właściwych uszu.
*
Lily przelatywał we
wschodniej części miasta, gdy usłyszał rozpaczliwy krzyk Levy. Z wysoka ujrzał,
jak dwaj mężczyźni unoszą ją i gdzieś odchodzą. Nie wahał się ani chwili dłużej
i zawrócił do Gajeela. Na szczęście Smoczy Zabójca był blisko. Już wcześniej
złapał trop dziewczyny.
— Złapali ją i gdzieś
zanoszą — oznajmił Lily, dołączywszy do niego.
— Ilu? — Gajeel biegł,
ile sił w nogach.
— Dwóch. Nie zauważyłem
znaków żadnej gildii. To mogą być ci, których szukamy.
— Podrzuć mnie, Lily! —
poprosił Gajeel. Exceed natychmiast uniósł go ponad budynki.
Obyśmy
zdążyli, myślał Gajeel. Wiedziałem,
że trzeba będzie ją ratować…