niedziela, 2 listopada 2014

Rozdział II : Troska

Tytuł: Nie jestem tu dla nich, tylko dla ciebie...
Seria: Fairy Tail
Pairing: Gajeel Redfox X Levy McGarden
Rozdział: 2/9
Stron A4: 11

Spostrzeżenie podczas rewrite'u: poprawianie starych rozdziałów daje większą satysfakcję, niż pisanie nowych.

Troska
 
Jako pierwszy stawił się na zebraniu. Miał plan. Nic nie mogło pójść źle.
Mężczyzna o srebrnych włosach zaczesał ich kosmyki do tyłu, po czym uśmiechnął się pod nosem. Pozostali członkowie Rady powoli wchodzili do sali i zajmowali swoje miejsca. Jego zimne, błękitne oczy lustrowały każdego z nich, nie kryjąc iskier rozbawienia. Wiedział, że przewyższa każdego z nich.
— Czy są już wszyscy? — rozległ się tubalny głos przewodniczącego, który rozejrzał się po sali, by sprawdzić, czy wszystkie miejsca są pozajmowane. — Możemy zatem zaczynać. O wystąpienie w sprawie powodu zwołania zebrania proszony jest Teuchi Yurid.
Srebrnowłosy zrobił zamaszysty krok do przodu, aż jego błękitno-biała szata zafalowała.
— Może pan zabrać głos.
— Dziękuję, panie przewodniczący — Yurid wręcz teatralnie zgiął swoje długie, szczupłe ciało w ukłonie. — Witam również wszystkich zgromadzonych. Otóż powodem zwołania zebrania jest to, iż z wiarygodnych źródeł otrzymałem wiadomość o tej oto dziewczynie — tu machnął ręką, a pośrodku okręgu, który tworzyli członkowie, pojawił się hologram przedstawiający drobną, niebieskowłosą kobietę — która prawdopodobnie posiada dostęp do informacji uznanych przez Radę za poufne.
Zebrani zaczęli szeptać między sobą i dokładnie przyglądać się hologramowi.
— Co przez to rozumiesz? — przewodniczący łypnął na Teuchiego, a jego długa biała broda zaiskrzyła się ostrzegawczo. — Czyżbyś sugerował, że Rada zataja jakieś informacje lub projekty?
Srebrnowłosy podniósł cienkie palce do ust, jakby chciał powstrzymać się od chichotu. A jednak Rada składała się tylko ze starych głupców. Wystarczyło jedno zdanie, by podchwycili jego prowokację.
— Och, gdzieżbym śmiał cokolwiek sugerować — odpowiedział i nagle jego wyraz twarzy się zmienił. Spojrzał na przewodniczącego spod uniesionych brwi, jak gdyby go przejrzał i niskim głosem dodał: — Ale pan przewodniczący dobrze wie, o czym mówię.
Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, starzec zapieklił się, a pomiędzy jego siwymi brwiami pojawiła się bruzda. Z rozbawienia Yurida aż świerzbiło, żeby pstryknąć palcami. Na sali zapanowało poruszenie.
— Nawet jeśli Rada — przewodniczący podniósł głos — w tym również ja, miałaby jakieś tajemnice, w co szczerze wątpię, to jakie działania chciałbyś podjąć?
Bingo.
— Proszę o pozwolenie na pojmanie i jeśli będzie to konieczne, wymazanie pamięci tej dziewczyny — srebrnowłosy uśmiechnął się czarująco. — Konieczne będzie użycie Oddziału Aresztowań Rady i przesłuchanie oskarżonej. W ten sposób wszystkie pana problemy zostaną rozwiązane.
— Twoje bezpodstawne oskarżenia obrażają Radę! — zagrzmiał przewodniczący. Yurid omal nie uśmiechnął się szerzej, gdy usłyszał wzmożone szepty i pomruki. Jeśli zasieje wystarczającą niepewność, będą musieli przystać na jego warunki. A później, z małą pomocą jego tajnego projektu, bardzo łatwo będzie pogrążyć przewodniczącego.
— Proszę się nie unosić, panie przewodniczący — młodzieńczy głos poniósł się echem po sali. Był to jeden z najnowszych nabytków Rady, wyglądający, jakby dopiero co ukończył podstawówkę. — To tylko i wyłącznie świadczy przeciwko panu.
Srebrnowłosy spiął się. Nie przewidział, że ktoś odważy się w tej sytuacji zabrać głos.
Przewodniczący wziął głęboki oddech.
— Oskarżenia wytaczane w sprawie jakichkolwiek tajemnic są całkowicie…
— Niech więc Rada zadecyduje — przerwał mu młodzieniec. — Przeprowadzimy głosowanie. Niech tu i teraz podniosą rękę ci, którzy zezwalają na podjęcie działań na rzecz aresztowania domniemanej oskarżonej, tym samym wyrażając nieufność wobec przewodniczącego Rady.
Yurid uśmiechał się nadal, lecz w środku tłumił dziki gniew. Tak postawione pytanie obnażało jego zamiary.
Ręce poniosły trzy osoby z dziesięciu.
— A teraz niech uniosą rękę ci, którzy głosują za uniewinnieniem domniemanej oskarżonej z powodu jawnego braku dowodów wykroczenia.
Yurid zagryzł zęby, gdy siedem osób, w tym przewodniczący i młodzieniec, zagłosowało za drugą opcją.
— Decyzja większości to uniewinnienie — młody chłopak twardo spojrzał srebrnowłosemu prosto w oczy. — Przykro mi, panie Teuchi, ale nie możemy zezwolić na pańskie działania. Chyba, że ma pan jeszcze coś jeszcze do powiedzenia.
Yurid najchętniej oszpeciłby jego piękną buźkę, lecz zachował powagę.
— Nie mam nic do dodania — wycofał się, choć złość paliła go w środku.
— Nadzwyczajne zebranie uważam za zakończone — zarządził przewodniczący. Wychodząc, młodzieniec jeszcze raz popatrzył ostrzegawczo na Teuchiego, ale ten był zbyt zaaferowany porażką, żeby to zauważyć.
Wypadł z sali. Za drzwiami czekał na niego blady chłopiec w długim czarnym płaszczu. Natychmiast pobiegł za Yuridem, odgarniając z oczu kruczoczarną grzywkę, by móc dotrzymać mu kroku.
— I jak było? — spytał. — Pozwolili?
— Gdyby ten paniczyk się nie wtrącił, już dawno miałbym pozwolenie — rzucił rozgniewany Yurid. Czarnowłosy chłopiec zafrasował się.
— Czyli… Mam zawiadomić pozostałych, że jednak to robimy?
— Tak. I zrób to jak najszybciej, Ayaku — Yurid skręcił w inny korytarz, nie zaszczycając swojego podwładnego nawet jednym spojrzeniem. Chłopiec przystanął jednak, ukłonił się i jak gdyby nigdy nic, zniknął w ścianie.
— W nosie mam Radę — mruczał do siebie srebrnowłosy, zaciskając pięści, aż zbielały mu kłykcie. — Nie lubię tylko brudzić sobie rąk. Ale poczekajcie tylko, głupcy — wypluł to słowo, jakby było kwasem — a pokażę wam, że w ostateczności nie zawaham się ich ubrudzić.
*
Blast gwałtownie odwrócił się na głuchy dźwięk czegoś ciężkiego upadającego na ziemię. To samo zrobił jego blondwłosy partner, z nieprzytomną Levy na ramieniu. Ich oczom ukazała się mroczna postać czarnowłosego maga. Metalowe bransolety zabrzęczały, gdy ruszył do ataku.
— Zajmę się nim, ty uciekaj — rzucił brunet.
— Poczekaj, to jest…! — próbował go ostrzec blondyn, lecz Blast już w tym momencie starł się z przeciwnikiem. Coś gruchnęło i jego głowa odskoczyła, ale powiększone nogi pozostały wryte w ziemię. Blondyn postanowił nie oglądać się i uciekać jak najdalej. Gdy było wilgotno, jego moc była osłabiona, mógł walczyć tylko wręcz. A drugą opcję utrudniała mu przewieszona przez ramię dziewczyna.
Pozostawało mu wierzyć, że jego partner jakoś da sobie radę. Zdążył jednak odbiec tylko parę metrów, gdy koło prawego ucha usłyszał cichy świst.
Błyskawicznie obrócił się przez prawe ramię, ustawiając się tak, aby zakładniczka była w zasięgu ciosu. Ogromny, czerwony miecz minął ich o włos, rozcinając policzek dziewczyny.
Blondyn odskoczył i dopiero wtedy ujrzał przed sobą czarnego kota o muskularnej, ludzkiej posturze. Kot warknął na niego, mocniej ściskając miecz.
W tej sytuacji mógł zrobić tylko jedno.
— Nie ruszaj się — zdjął dziewczynę z ramienia i postawił przed sobą, trzymając ją za szyję — bo skręcę jej kark.
— Czego od niej chcecie? — przemówił kot. Ręka blondyna zadrżała.
— Jeśli jesteś magiem, powinieneś wiedzieć — prychnął blondyn. — Jest na nią ogłoszenie. Trzy tysiące klejnotów! — to mówiąc, wyjął z kieszeni płaszcza ulotkę ze szczegółami misji. Gdy kot ujrzał twarz na ogłoszeniu, jego oczy rozszerzyły się do rozmiaru spodków. — Podpisał to członek Rady Magicznej! Działamy całkowicie legalnie, więc łaskawie się od nas odpieprzcie!
Kot, będąc w szoku, nie poruszał się. Blondyn już miał odwrócić się i popędzić w sobie tylko znanym kierunku, gdy za plecami poczuł przerażający, ostry zapach krwi i żelaza.
— Jeśli myślisz, że magowie Fairy Tail zostawiają swoich przyjaciół na pastwę losu, bo ktoś pokazuje im jakiś głupi papier, to się grubo mylisz — usłyszał tuż za sobą. Przerażony odwrócił się i zamarł pod spojrzeniem roziskrzonych gniewem czerwonych oczu.
— Jak ty niby… — głos uwiązł mu w gardle, gdy na czarnym płaszczu mrocznego maga zabłyszczała świeża krew.
No tak. Od chwili, kiedy razem z Blastem go zobaczyli, wiedział, że nie mają szans.
Nie z byłym najsilniejszym magiem Phantom Lord, Czarną Stalą, Gajeelem Redfoxem.
Ostatnim, co poczuł, zanim zarył w śniegu i stracił przytomność, było idealnie wymierzone kopnięcie w brzuch.
*
Levy pamiętała tylko, że ktoś niósł ją w ramionach i biegł. Na moment otworzyła oczy, by ujrzeć silne ramię, powiewające kosmyki bujnych, czarnych włosów i linię podbródka. Gdy po odgłosach przyspieszonego oddechu upewniła się, że to Gajeel, uspokoiła się i zemdlała ponownie.
Budziła się powoli, trzepocząc rzęsami. Bolała ją głowa. Słyszała nad sobą jakiś rozgardiasz i raziło ją ostre światło, ale pierwszym, co zwróciło jej uwagę, był jakiś przyjemny dla niej zapach. Poczuła, że wydziela go materiał, którym ktoś ją okrył. Lekko zabarwiała go wilgoć, lecz potrafiła wyczuć go doskonale. Zgięła materiał pod palcami i przysunęła do twarzy, napawając się tą wonią. Natychmiast poczuła, że jest jej ciepło i bezpiecznie. Łupanie w głowie jakby ustało, dudniąc tylko gdzieś w oddali. Wyraźniej zaczęła za to słyszeć to dziwne poruszenie wokół niej. Kroki, skrzypienie i jakieś dziwne, krótkie okrzyki…
— Levy!
Gwałtownie otworzyła oczy. Leżała w łóżku w jakimś pomieszczeniu, nadal zakrywając sobie nos pościelą, a nad nią pochylali się zaaferowani Gajeel i Lily w zmniejszonej formie.
Natychmiast puściła koc, z niemałym zawstydzeniem orientując się, do kogo mógł należeć.
— Boli cię coś? — spytał Smoczy Zabójca, przypatrując się jej dokładnie.
— Trochę głowa… Ale gdzie my jesteśmy? — Levy powoli podniosła się do siadu i rozejrzała się. Byli w małym, wąskim pokoju z wysokim sufitem. Ściany były popękane i brudne, przez co nie dało się dokładnie określić koloru. Ostre światło pochodziło od pokrytego kurzem klosza, zawieszonego u góry. Tu i tam walały się opiłki żelaza oraz śrubki i druty. Łóżko, na którym siedziała, stało przy oknie wychodzącym na miasto, a przy innych ścianach znajdowały się stolik z dwoma krzesłami oraz kilka szafek. Wszystko wyglądało na bardzo zaniedbane, jakby od paru lat nikt tu nie wchodził.
— Cóż… — Gajeel odgarnął włosy z ramion. — To moje poprzednie mieszkanie. Czuj się jak u siebie.
O Boże, ten zapach. Teraz wiedziała, dlaczego otaczał ją z każdej strony. Nikły, ale nie potrzebowała nawet smoczego węchu, by go wyłapać.
To był jego zapach.
— Ci dranie nic ci nie zrobili? Długo się nie budziłaś, myśleliśmy, że może cię otruli — odezwał się Lily.
— Masz gorączkę? — Gajeel przysunął się do niej, co wprawiło ją w jeszcze większą panikę. — Jesteś strasznie czerwona…
Próbował przyłożyć dłoń do czoła Levy, lecz ta szybko się odsunęła. Gajeel uniósł brew.
— T - to nic — wydukała, nieznacznie spuszczając głowę. — Tylko uderzyli mnie w głowę, naprawdę. — Aby pokazać, że czuje się dobrze, spróbowała się uśmiechnąć. Wtedy syknęła, czując pieczenie w prawym policzku. Zdziwiona, dotknęła go i pod palcami poczuła szorstką szramę.
— Wybacz, to moja wina — powiedział szybko Lily. — Drasnąłem cię mieczem, kiedy atakowałem tamtego dupka. I nie mieliśmy plastrów.
Exceed wyglądał na zawstydzonego, na co Levy pomyślała, że jest uroczy.
— To nic takiego — ostrożnie rozciągnęła kąciki ust. — W końcu mnie uratowaliście.
Wyciągnęła rękę i nieśmiało pogłaskała Lily'ego po pokrytej futrem główce. Oczy kota roziskrzyły się i poczuł on przemożną chęć, by otrzeć się o dłoń dziewczyny. Jako waleczny Pantherlily, miał jednak swoją dumę i tego nie zrobił. Mimo wszystko odczuł coś w rodzaju zawodu, gdy Levy przestała.
— A propos ratowania — Gajeel skrzyżował ręce na piersi — to co się tam właściwie stało?
Dziewczyna zawahała się przed odpowiedzią.
— Ci dwaj… mówili coś o zasadzce na któregoś z członków Fairy Tail — zmięła koc w dłoniach. — Teraz wiem, że chodziło o mnie, ale wtedy…
— Poszłaś za nimi? — Gajeel groźnie zmarszczył brwi. — A co ja ci mówiłem? Miałaś tam stać i czekać, a nie śledzić dużo silniejszych od siebie mięśniaków!
— Myślałam, że ktoś z naszej gildii jest w niebezpieczeństwie! — obruszyła się Levy. — Miałam po prostu pozwolić im odejść?
— Tak, a potem zawiadomić o tym mnie — warknął Smoczy Zabójca w odpowiedzi. — Nie rozumiesz, że to było strasznie niebezpieczne? Mogli cię zabić!
Levy zacisnęła wargi. Rozumiała zdenerwowanie Gajeela, równocześnie nie mogąc się z nim pogodzić. Zrobiła to, co było trzeba. A to, że była słabsza od niego, wcale się w tamtej sytuacji nie liczyło.
— Ty na moim miejscu zrobiłbyś przecież to samo — mruknęła w odpowiedzi. Gajeel zamarł wpół słowa. Zapadła cisza, podczas której oboje, nie patrząc w swoją stronę, analizowali swoje słowa.
— Skaranie boskie z tobą — westchnął w końcu Redfox, podnosząc się z łóżka. — Idę po coś do jedzenia, a ty… możesz się umyć, czy coś. Łazienka jest tam — odwróciwszy się od niej tyłem, wskazał na lekko obdrapane drzwi po prawej stronie pokoju. — Lily, zostań tu z nią.
— Jasne — odparł Exceed. Levy utkwiła wzrok w szerokich plecach Gajeela i chciała jeszcze coś dodać, ale nie bardzo wiedziała, co. Czuła się źle z tym, że Gajeel, choć nie bezpośrednio, ale jednak wytknął jej, jak jest słaba. Mimo całego jej wysiłku włożonego w trening, nadal nie mogła skutecznie się bronić. To zawsze inni musieli bronić jej. Gajeel zapewne od początku wiedział, że będzie kulą u nogi tej misji. A teraz sprawiał, iż zaczynała myśleć, że naprawdę nią jest.
Zanim Gajeel wyszedł, obrócił się w progu pokoju, jakby o czymś sobie przypomniał i zaczął:
— Nie wiem, czy można w ogóle zostawić cię samą, skoro przez sen wołałaś…
Urwał, nagle skupiając wzrok obok głowy Levy. Dziewczyna odwróciła się gwałtownie, przestraszona, że coś jest za oknem. I spotkała się oko w oko z wielkim krukiem.
Dopiero po chwili zorientowała się, że nie usłyszała, kiedy przyleciał. Jego pióra zlewały się z czernią zimowego nieba, a na ich tle niezwykle wyróżniały się jego oczy. Były przenikliwie błękitne, chłodne i mądre, do złudzenia przypominające ludzkie. Patrząc w nie, Levy czuła, jak gdyby zwierzę zaglądało jej w duszę.
Zanim zdążyła choćby drgnąć, ptak zakrakał, zatrzepotał skrzydłami i odleciał. Próbowała podążyć za nim wzrokiem, ale wtedy Gajeel doskoczył do okna i zasłonił zasłony.
— Gajeel…? — spostrzegła bruzdę pomiędzy jego brwiami. Smoczy Zabójca był niespokojny, wręcz najeżony.
Ktoś ich obserwował.
— Lily, przypilnuj, żeby Levy nigdzie nie wychodziła — nakazał partnerowi, samemu mknąc ku drzwiom. — Sprawdzę okolicę.
Levy wydała zduszony odgłos, w ostatniej chwili powstrzymawszy się od wypowiedzenia jakiejś nasyconej irytacją uwagi. Zwróciło to uwagę Gajeela, a gdy ten na nią spojrzał, lekko sfrustrowana spuściła wzrok.
— Uważaj na siebie… — wydukała zamiast tego.
Gajeel przewrócił oczami.
— Kończąc wcześniejsze… — powiedział na odchodne — …wołałaś przez sen moje imię.
I zamknął za sobą drzwi, zostawiając Levy w apogeum wstydu. Lily odchrząknął, gdy dziewczyna jęknęła, po czym ukryła całkiem już czerwoną twarz w dłoniach.
*
Gdy tylko wyszedł, od razu spróbował wywęszyć kruka, lecz bez skutku. Byli w mieście, gdzie zapachów i ptaków dookoła było od groma.
Niepokoił się. Levy potrzebowała odpoczynku, a za sprawą ogłoszenia z jej twarzą najwyraźniej polowały na nią wszystkie gildie w Oak. Gajeel oczywiście nie wierzył, by dziewczyna mogła zrobić coś złego. Pozostawało pytanie, dlaczego jakiś członek Rady Magicznej tak się na nią uwziął.
I dlaczego nie usłyszał nawet najmniejszego szelestu, gdy to cholerne niebieskookie ptaszysko podleciało do okna.
Poirytowany, westchnął i poczłapał w stronę centrum, na wszelki wypadek skupiając wszystkie zmysły, by zauważyć ewentualne zagrożenie.
*
Po kilku chwilach wahania, Levy szybkim ruchem otworzyła drzwi do łazienki. Tu spotkało ją miłe zaskoczenie, bo wyglądała lepiej od sypialni. Była w prawdzie mała, ze wszystkimi przyrządami niemal ściśniętymi krawędź do krawędzi ze sobą, lecz czysta i w miarę zadbana. Przez chwilę wyobraziła sobie Gajeela robiącego tu porządki. Uśmiechnęła się pod nosem.
Wzięła szybki prysznic, który po tak długim i ciężkim dniu był jak błogosławieństwo. Woda była wprawdzie zimna, ale starała się tym nie przejmować. Byli tu tylko na chwilę, zresztą, pewnie niezbyt legalnie. Nie mogła wymagać od Gajeela warunków hotelowych.
Po wyjściu z kabiny zorientowała się, że przecież nie ma ręcznika. Na chwilę spanikowała, ale zaraz zlokalizowała położone w kącie dwa ręczniki z nabazgraną na nich kartką: "Dla Levy". Podniosła kartkę do oczu i poczuła, jak mimowolnie kąciki jej ust unoszą się wysoko. Nie mogła nic na to poradzić, tak rozczulające wydało jej się to, jak starannie Gajeel przygotował wszystko, podczas gdy ona spała. Zastanawiała się, na ile pomógł mu Lily, który zdawał się mieć większe wyczucie w takich sprawach. W jej piersi uczucia rozlały się jak ciepły płyn, niwelując zimno na skórze.
Jednak nie mogła chodzić z nim na misje. W jego obecności zapominała o wszystkim innym.
*
Z braku innego stroju (nie pomyślała, żeby zabrać jakiś, myślała, że misja zajmie im góra dzień) włożyła ten sam, który miała na sobie przed kąpielą. Nie czuła się z tym zbyt komfortowo, ale uznała, że rano pójdzie kupić coś na mieście, a na razie musiało jej wystarczyć to, co miała.
W międzyczasie wrócił Gajeel i zastała go próbującego zrobić kolację. Uprzejmie zjadła kilka kanapek z tuńczykiem, podczas gdy Smoczy Zabójca swoim zwyczajem pozjadał puszki. Tuńczyk miał być rozwiązaniem dla nich wszystkich, co podobało się zwłaszcza Lily'emu. Levy ledwo powstrzymywała się od chichotu, gdy patrzyła, z jakim zaangażowaniem pochłaniał rybę.
Gajeel patrzył za to cały czas na Levy, zdumiony, jak bardzo przyjemny zapach roztaczała po prysznicu. Nie to, żeby wcześniej nie pachniała ładnie, tylko teraz było to jakby… ciekawsze.
Naprawdę chciał wiedzieć, co to było za uczucie. Nie przypominał sobie, żeby patrząc na kogokolwiek innego, czuł się tak samo. Levy imponowała mu swoją mądrością i zorganizowaniem, przy czym przykuwała oko urodą. Lecz nie były to tak naprawdę powody, dla których zgodził się wziąć ją ze sobą na misję. Jej towarzystwo sprawiało, że czuł się we wszystkim lepszy, bardziej potrzebny, waleczny.
Tylko gdy na nią patrzył, czuł się lepiej. To było naprawdę dziwne.
Spojrzenia ich dwojga skrzyżowały się na moment nad blatem aneksu kuchennego. Patrzyli na siebie o moment za długo, jakby każde z nich chciało coś powiedzieć, tylko nie wiedziało, kiedy i czy może to zrobić. A potem odwrócili od siebie wzrok.
— Lily, chodź, poszukamy śpiworów na strychu — Gajeel skierował się w stronę drzwi. Exceed uniósł brew, ale musiał przełknąć, zanim spróbował cokolwiek powiedzieć. W tym czasie Gajeel był już w korytarzu, a zrezygnowany kot podreptał za nim.
Levy spuściła głowę i splotła ręce na blacie. Patrząc na nie, nieśmiało wyobrażała sobie, czy tak mogłoby wyglądać ich wspólne życie.
Było niezręcznie, ale przyjemnie.
*
Żelazny Smoczy Zabójca miał wrażenie, że na przetrząsaniu strychu spędzili już co najmniej godzinę.
— Musisz tego kiedyś spróbować — zapewniał go Lily, po raz enty przekonując Gajeela, jak wspaniale jest być głaskanym przez Levy po głowie. Gajeel przewrócił oczami, rozgarniając śmieci w poszukiwaniu zaginionych śpiworów. Oczywiście zapomniał, gdzie je odłożył. Do tego kurz drażnił jego nozdrza, wprawiając go w stan najwyższej irytacji.
— Czy ja ci wyglądam na kota? — burknął do Exceeda. — Przestań marzyć i szukaj.
Nie chciał być zły na swojego przyjaciela, ale był już na granicy. Zmysły miał wyostrzone jak nigdy, by usłyszeć każdy najmniejszy szmer z dołu. Z załatwienia paru rzezimieszków, zadanie przerodziło się w całodobową ochronę Levy.
Poważnie zastanawiał się, czy nie przerwać misji i po prostu pojechać do Magnolii. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli list gończy na Levy naprawdę podpisał członek Rady Magicznej, niewiele to pomoże. Nie mogli też w takim wypadku niczego zgłosić.
— Martwisz się o nią, prawda? — odezwał się nagle Lily. Gajeel odwrócił się do niego, unosząc brwi.
— Ja? — zapytał inteligentnie. Po sekundzie zmarszczył brwi. — Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?
— Przecież widzę — Lily skrzyżował łapki na piersi. — I co robimy? Wracamy do gildii?
— Wiesz przecież, że to bez sensu — Gajeel przesunął jakieś pudło i wreszcie jego oczom ukazał się podniszczony śpiwór. Znalezisko nie ucieszyło go jednak, a jedynie pozbawiło jego ręce zajęcia. — Wykonamy misję i dopiero wtedy wrócimy. Nie po to odpalałem temu wężowemu idiocie trzy tysiące, żeby ich teraz nie odzyskać.
— Myślę, że potrzebujemy pomocy — wyraził wątpliwość Lily. — Tu już nie chodzi tylko o pomyślność misji.
— Poradzimy sobie, Lily — uciął Gajeel. — To tylko głupia zgraja bandytów. Złapiemy ich, dowiemy się, czemu tak się rozbijają, a potem możemy wszcząć alarm w gildii, czy co tam chcesz.
Exceed westchnął i nic już nie powiedział. Gajeel złapał za to śpiwór i podążył w stronę drabiny.
Pomyślał, że może gdy zobaczy Levy całą i zdrową na dole, jego niepokój zelżeje.
*
Od poszarzałych murów opuszczonej, brukowanej kamienicy ciągnęło wilgocią. Przez okno pozbawione szyby wlatywał zimny, nocny wiatr. Spróchniałe deski podłogi skrzypiały przy każdym ruchu. Chłopiec w długim czarnym płaszczu potarł ramiona, zastanawiając się, czy Hatarake na pewno miał rację i podłoga nie zawali się pod ciężarem dwóch mężczyzn i dzieciaka.
— Kiedy to draństwo w końcu przyleci? — warknął na stojącego obok okna mężczyznę. Ten miał na sobie białą koszulę i spodnie skryte w wysokich, skórzanych butach. Na ramionach prezentował się czerwony żakiet, a dopełnieniem całego stroju był czerwony kapelusz z szerokim rondem, spod którego wydostawały się strąki długich, jasnych włosów. Gdy uniósł wzrok na chłopca, pod rondem ukazała się biała maska, skrywająca błyszczące chłodnym błękitem oczy.
— To nie żadne draństwo — odparł spokojnie mężczyzna w kapeluszu — tylko mój zaufany zwierzak z wszczepioną lakrymą mojej roboty. I jestem pewien, że zaraz przyleci.
— Powtarzasz to od jakiejś godziny — zrzędził chłopiec.
— Minęło dopiero trzydzieści minut — grobowym tonem odezwał się trzeci mężczyzna, kryjący swoją wysoką, umięśnioną posturę w kącie pomieszczenia. Opierał się on plecami o ścianę, a w cieniu lśniły groźnie jedynie jego piwne oczy oraz blizny pokrywające twarz i odsłonięte ramiona.
Czarnowłosy jedenastolatek prychnął i już miał coś do niego odwarknąć, gdy mężczyzna w kapeluszu zamaszystym gestem przyłożył palec do ust i nakazał im ciszę.
— Słyszę go.
Nagle w oknie ukazał się wielki, błękitnooki kruk i z niemal niesłyszalnym trzepotem skrzydeł wleciał do pomieszczenia, by zaraz usadowić się na ramieniu zamaskowanego. Blondyn niemal z namaszczeniem przyłożył dwa ukryte pod białą rękawiczką palce do ust, natomiast kruk zaskrzeczał, po czym włożył mu dziób prosto do ucha. Zapadła cisza, podczas której zarówno ptak, jak i jego właściciel skupiali się na przekazie informacji.
Minęła minuta, dwie, trzy. W końcu chłopiec w czarnym w płaszczu nie wytrzymał i burknął:
— Powinieneś już dawno skończyć.
— Oho — zamaskowany mężczyzna z rozbawieniem otworzył jedno oko, a kruk na jego ramieniu jak gdyby nigdy nic zaczął czyścić sobie pióra. — Załapałeś mój żarcik, Ayaku - kun?
Czarnowłosy poczuł przemożną chęć, żeby zaatakować blondyna, lecz powstrzymywała go złowroga aura drugiego z mężczyzn. Podświadomie wiedział, że leżałby martwy, zanim zdążyłby choćby zrobić krok.
— Lepiej gadaj, czego to cholerstwo się dowiedziało, bo w przeciwnym razie jak nic ukręcę mu łeb — syknął przez zęby.
Zamaskowany blondyn uśmiechnął się tylko kącikiem ust.
— Blast i Spirit do niczego się nie nadają — zaczął.
— Wiedziałem — pobliźniony mężczyzna przewrócił oczami. — Od razu trzeba było wysłać nas.
— Wiem za to, gdzie udali się dziewczyna i jej ochroniarz — dokończył zamaskowany. — Możemy atakować w każdej chwili.
— Ayaku, leć do mistrza i pytaj o rozkazy — rzucił pobliźniony. Chłopiec łypnął na niego groźnie.
— Wedle rozkazu, panie Kanata — wycedził. — Zwłaszcza, że to nie ty dowodzisz tu oddziałem.
— Zamknij się i znikaj, gówniarzu. — Kanata zmrużył oczy i niebezpiecznie napiął mięśnie. — Dwa razy nie będę powtarzał.
Ayaku prychnął i po chwili rzeczywiście zniknął, wtapiając się w ścianę. Mężczyzna w masce gwizdnął z podziwem.
— Zrobiłeś się groźny, braciszku.
— Zamknij się, Shota* — burknął Kanata, odwracając wzrok. — Po prostu ten dzieciak nieziemsko mnie wkurwia.
— Widzę. Ale spokojnie — Shota podszedł do brata i złapał go za ramię. — Będziemy musieli z nim współpracować tylko do czasu zdobycia Ognia.
— Czyli przez następną wieczność — mruknął Kanata.
— Nie mów tak, bracie — blondyn uśmiechnął się do niego przyjaźnie. — My przecież nigdy nie nawalamy. Jeśli ona ma być ostatnią poszlaką...
Na jego uśmiechu nagle położył się cień, źrenice rozszerzyły się, a oczy zabłyszczały szaleńczo.
— …na pewno nam nie ucieknie.





*Shota - czytaj: Shouta (przedłużone o) 
Przepraszam za wygląd góry tekstu, coś mi się okropnie zepsuło przy przeklejaniu i nie mogę tego nijak naprawić :/

piątek, 19 września 2014

Rozdział I : Wspólna misja

Tytuł: Nie jestem tu dla nich, tylko dla ciebie... 
Seria: Fairy Tail 
Pairing: Gajeel Redfox X Levy McGarden 
Rozdział: 1/9
Stron A4: 8

To moje pierwsze fanfition i w sumie jedyna ukończona dłuższa opowieść w życiu. Dlatego postanowiłam napisać je jeszcze raz, starając się w miarę zachować oryginał, a poprawić błędy, które aż kolą w oczy. Również te fabularne.
Cóż. Będę poprawiać to stopniowo i mam nadzieję, że się spodoba.

Wspólna misja

Tego dnia słońce było jakieś dziwnie ostre, jak na zimową pogodę. Jego promienie wpadały w każdą szczelinę, rozświetlały okna i puchary z piwem, nadając całej siedzibie gildii niezwykle ciepłego wrażenia. Nie żeby nie było tak zawsze, tylko dzisiaj odczuwało się to podwójnie. W słońcu roześmiane twarze walczących w najlepsze Natsu i Graya wydawały się jakieś gładsze, rozbłyski lodu i ognia spokojniejsze, a zgiełk rozmów zdawał się cichszy i przyjaźniejszy.
Levy uśmiechnęła się pod nosem znad swojej książki. Przyjemnie było co jakiś czas zerkać w stronę baru oraz innych stolików, gdzie wkoło siedzieli jej przyjaciele, wszyscy jakoś bardziej rozluźnieni. Magia słonecznych promieni, które pojawiły się nagle po kilku tygodniach szarości, potrafiła być silniejsza od każdej innej.
Dziewczyna spokojnie przewracała kartki, gdy po podłodze przesunął się nowy, ostrzejszy promień, przytłumiony cieniem wchodzącej do gildii postaci. Cień ten niegdyś napawał ją lękiem i niepewnością. Był groźbą dla całej gildii, postrachem słabych i bezbronnych. Niemal wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Cień rozdzielił się na dwie części, jedną wysokości stołka, drugą rosłą i mroczną.
— Yo, Gajeel, Lily! — rzucił Natsu, dosyć niewyraźnie, bo twarz miał właśnie przygniataną przez dłoń Graya. Żelazny Smoczy Zabójca nie zaszczycił ich nawet spojrzeniem, a reszta gildii wróciła zaraz do swoich rozmów i spraw. Tak, dziś nawet Natsu witał go jak przyjaciela. Jego cień stał się przestrogą nie dla Fairy Tail, lecz dla jej wrogów. I tak, jak wielu zwyczajnych członków gildii, Gajeel Redfox stanął pod tablicą z ogłoszeniami, z nieodgadnioną miną przyglądając się ofertom misji.
Och, ale on nie był zwyczajny. A przynajmniej nie dla niektórych.
Levy McGarden przełknęła ślinę, wpatrując się w jego sylwetkę. Z cichym westchnieniem zamknęła książkę i powoli podniosła się znad swojego stolika. Karciła się w duchu za swoje nerwowe zachowanie. To nie był już pierwszy raz, kiedy mieli pracować razem (Wyspa Tenrou? Poradzili sobie świetnie…), więc skąd brał się w jej głowie ten irracjonalny strach, że może odmówić wspólnego wyjścia na misję?
Z drugiej strony, czemu miałby się też zgodzić? Jej umiejętności nie były do końca kompatybilne z jego. Dodatkowo Gajeel raczej był samotnikiem i nie wliczając Lily'ego, raczej nie brał misji, które wymagałyby większej liczby osób.
Levy, owszem, wierzyła w swoje umiejętności, zwłaszcza kiedy przy okazji Turnieju Magicznego intensywnie zajęła się ich rozwijaniem. Nadal pozostawało jednak pytanie - na co przyda się Gajeelowi?
Przecież nie powie mu, że chciałaby spędzić z nim trochę czasu…
— Hej, Gajeel — jakimś cudem stanęła przed Smoczym Zabójcą, który wyglądał bardzo dobrze w czarnym, zimowym płaszczu i ciężkich, wysokich butach. Ze zdenerwowania założyła ręce z tyłu i splotła ze sobą palce. — Wybrałeś już coś?
— Szukam — Gajeel rzucił jej krótkie spojrzenie. Najwyraźniej dla niego był to koniec rozmowy. Levy wykręciła sobie nadgarstki. Zachowania Gajeela, takie jak to, potrafiły być dla niej frustrujące.
— Ja właśnie też — znów podjęła próbę konwersacji. — I tak sobie pomyślałam… że może… ty i ja…
Boże, to brzmiało dużo gorzej, gdy wypowiedziała to na głos.
Lily przyglądał się ciekawsko z dołu całej sytuacji. Członkowie gildii nadal głośno się śmiali, rozmawiali i sprzeczali, a Gajeel wydawał się być częścią tej sielanki, ignorując oderwaną od niej nagle Levy. Co chyba zirytowało ją jeszcze bardziej, bo w końcu wydusiła z siebie niemrawą końcówkę zdania:
— …poszlibyśmy razem na misję?
Gajeel zatrzymał się przed wyciągnięciem ręki w stronę pewnej ulotki i powoli odwrócił się do dziewczyny.
— Co?
Levy wręcz czuła, jak pieką ją policzki. Czy to, że chciała z nim wyjść na misję, było aż tak odbiegające od normy?
— Nie każ mi się powtarzać — poprosiła cicho. Gajeel patrzył na nią z uniesionymi brwiami. Ach, w ogóle nie zachowywała się jak normalna Levy. Była pewna, że wszystko widać po niej jak na dłoni.
Już miała poddać się, zbyć go i odejść, gdy nagle z dołu dobiegł ich głos Lily'ego:
— Co ci szkodzi? Ktoś tak mądry jak ona przyda nam się na misji.
Gajeel przeniósł na niego wzrok i zaczął mocno się zastanawiać. Levy ukradkiem odetchnęła z ulgą, w myślach po stokroć dziękując Exceedowi za ocalenie sytuacji.
— No dobra. — Choć Gajeel najprawdopodobniej zgodził się tylko po to, by mieć święty spokój, Levy poczuła, jak przez jej kręgosłup przechodzi dreszcz podniecenia. Udało się. Zaprosiła go na misję. Teraz już powinno pójść z górki… prawda?
— Tylko uprzedzam — zwrócił jej uwagę Gajeel, zrywając z tablicy jedną z ulotek — że nie wybieram misji przyjaznych małym dziewczynkom.
Levy oburzyła się lekko.
— Ja też nie — fuknęła. Zanim Smoczy Zabójca odwrócił się w stronę wrót gildii, wydawało jej się, że widzi jego charakterystyczny uśmiech.
— Wyruszamy zaraz — oznajmił. Dziewczyna w mig zrozumiała polecenie i pobiegła do swojego stolika po ciepłą kurtkę. Chciała tą misją udowodnić, że może się Gajeelowi przydać, dlatego nawet na jej samiuteńkim początku nie mogła sobie pozwolić na spowalnianie jej przebiegu.
Kiedy się ubrała, Gajeel był już na zewnątrz i - będąc po krótkiej sprzeczce ze swoim kotem - z niesmakiem wypisanym na twarzy zamawiał powóz przez lakrymę. Gdyby to zależało tylko od niego, to po prostu poleciałby na miejsce razem z Lilym. Dziś był jednak z nimi ktoś trzeci. Smoczy Zabójca musiał się dostosować.
*
Levy czuła się strasznie zakłopotana tym, że właśnie zmuszała Gajeela do radzenia sobie z nieznośną chorobą lokomocyjną. Próbowała pocieszać się, że przecież to nie jej wina - ten idiota mógł przecież wybrać jakąś misję w mieście, albo ją wsadzić do powozu i powiedzieć, że spotkają się na miejscu. A jednak siedział naprzeciwko niej, trzymając się za brzuch i ze skwaszoną miną patrząc za okno, próbując nie okazać, jak bardzo jest mu niedobrze. Pantherlily, który usadowił się obok przyjaciela, spoglądał teraz na niego z politowaniem.
— To… na czym polega ta misja? — spytała Levy łagodnie, próbując choć na chwilę odwrócić jego uwagę od cierpienia. Gajeel powoli wypuścił powietrze z płuc i sięgnął do kieszeni płaszcza.
— W Oak Town grasuje jakaś grupa magów — podał jej ulotkę. — Kradną, atakują ludzi. To chyba jakaś pomniejsza mroczna gildia. Jak zwykle roi się tam od takich — mruknął jakby do siebie. Levy spojrzała na niego znad ulotki. Jego mina wydawała się teraz nawet bardziej pochmurna, niż chwilę temu.
Oak Town było niegdyś ojczyzną Phantom Lord. Można było powiedzieć, że Gajeel wracał dzięki tej misji na stare śmieci. Levy zastanawiała się, co może czuć, patrząc na stare budynki i znajome okolice. Tęsknił? Nie ważne, jaki miała charakter, gildia była wspólnotą. Nawet Gajeel musiał odczuwać do niej pewien sentyment.
Chciała poznać go lepiej. Znała jego historię - mniej lub bardziej znali ją wszyscy - ale jego emocje były dla niej zamkniętą księgą. Jak trafił pod skrzydła Jose? Co czuł, gdy stracił swoją gildię i postanowił przenieść się do innej? Co sprawiło, że wybrał Fairy Tail? Takie pytania niekiedy zajmowały jej głowę i choć mogła domyśleć się odpowiedzi, miała nadzieję, że kiedyś usłyszy je z ust samego Redfoxa.
— Dojechaliśmy, proszę państwa — rozległ się nagle uprzejmy głos stangreta, a powóz się zatrzymał. Wysiedli powoli i Levy od razu ciaśniej opatuliła się kurtką. Zbliżał się wieczór, co oznaczało ochłodzenie. Przed ich oczami malowała się wysoka, stara brama, otwierająca się na pokryte cienką warstwą śniegu miasto. Lily podleciał ku nim. Gajeel, otrząsnąwszy się, zapłacił za powóz i bez większego zawahania ruszył w stronę bram. Levy niepewnie podreptała za nim.
  Wpierw podążali głównym traktem. Mijały ich wozy zaopatrzeniowe i ludzie z nosami w szalikach. Gajeel postawił kołnierz i nawet na nich nie spoglądał, wyraźnie idąc na pamięć. Levy ufała, że wie, gdzie się udać, co nie zmieniało faktu, że mógłby się chociaż do niej odezwać. Byli w końcu na misji razem, czy osobno?
Jeśli miałaby wymieniać jego wady, ta byłaby pierwsza w kolejności - kompletny brak wyczucia. Okropnie irytował ją fakt, iż po prostu oczekiwał, że inni zrozumieją jego zamiary, nie wyjaśniając nawet, o co mu dokładnie chodzi. Zapewne on sam uważał to za samowystarczalność, dla Levy jednak była to tylko i wyłącznie porywczość i głupota.
Mimo wszystko wada ta już kilka razy uratowała jej życie. Dziewczyna schowała twarz głębiej w kołnierzu swojej kurtki, nagle czując się zażenowana własnymi spostrzeżeniami.
Właśnie wtedy Gajeel skręcił wraz z Lilym w boczną uliczkę. Levy gwałtownie zmieniła kierunek, niemal nie nadążając. Smoczy Zabójca zaczął lawirować między budynkami i już miała zawołać, żeby na nią poczekał, gdy zatrzymali się w ślepej uliczce. Pośrodku wyrastającej przed nimi szarej ściany, jak gdyby nigdy nic, wbudowane były ciemnozielone drzwi. Nie było żadnego szyldu ani tabliczki.
— Załóż kaptur i czekaj tu na mnie i Lily'ego — polecił Gajeel. Zabrał jej też z rąk ulotkę z misją. — Za tymi drzwiami przesiaduje ktoś, kto prawdopodobnie pomoże nam w zadaniu.
— Dlaczego nie mogę iść z tobą? — Levy nie umiała ukryć frustracji w głosie. W tym samym momencie zza drzwi dał się słyszeć wrzask, ryk śmiechu i głośny trzask rozbijającego się szkła. Dziewczyna niemal podskoczyła.
— Dlatego. — Gajeel zbliżył się i znienacka przykrył jej głowę kapturem. — Z nikim nie rozmawiaj, a jeśli ci coś zaproponują, odmów. Czekaj na mnie.
Z tymi słowy on i Lily weszli do środka, a Levy pozostało jedynie w złości ściągnąć kaptur jeszcze bardziej w dół.
Tylko on potrafił ją tak frustrować…
*
Po jego wejściu w lokalu zapanowała cisza. Cała gama groźnie wyglądających facetów spoglądała na Redfoxa i jego kota spode łba, niczym stado drapieżników oceniające przeciwnika. Gajeel uśmiechnął się pod nosem, bo nic się tu nie zmieniło od jego ostatniej wizyty kilka lat temu. Ściany były w takim samym odcieniu spleśniałej żółci, ciosane z grubych kawałków drewna stoliki i krzesła nadal zajmowało szemrane towarzystwo, a między klientami kręciły się, urodziwe tak samo, jak wcześniej, kelnerki.
Czujny wzrok Zabójcy Smoków padł na ladę, błyszczącą czystością na tle całej speluny. Ukryty za nią młody mężczyzna o zielonych jak wiosenna trawa włosach wyprostował się na osobliwy dźwięk ciszy i przerwał czyszczenie kufli. Wężowe oczy skrzyżowały się z odpowiedniczkami Gajeela i nagle gładkie, blade oblicze mężczyzny rozjaśnił uśmiech.
— Witaj ponownie, Gajeelu! — zawołał. — Co sprowadza starego przyjaciela w moje skromne progi?
Na te słowa napięcie w powietrzu zelżało. Klienci powoli wrócili do swoich rozmów, podczas gdy Gajeel podszedł razem z Lilym do lady.
— Nie przypominam sobie, żebyśmy byli aż tak dobrymi przyjaciółmi, Zercreed — zauważył Gajeel z krzywym uśmiechem, krzyżując ręce na blacie. — Właściwie powinienem już dawno wystawić na ciebie ogłoszenie.
— Och, no wiesz. — Zercreed machnął ręką, wróciwszy do przerwanej czynności. — Trzeba było zrobić ci wejście. Klientela nie lubi obcych. Synowie marnotrawni również się do nich zaliczają.
Zercreed był informatorem, a właściwie Encyklopedią Phantom Lord. Specjalizował się w magii hipnozy i potrafił w ten sposób dokonywać całkiem paskudnych wyłudzeń. Był przebiegły, inteligentny i zawsze dobrze szło mu prowadzenie szemranego biznesu. Nigdy nie zmazał też znaku Phantom Lord ze swojego ciała. Gajeel miał nadzieję, iż to oznaczało, że pozostał wierny byłym członkom gildii.
— Potrzebuję… — zaczął.
— …informacji. — Zercreed obdarzył go szerokim uśmiechem, który sprawiał, że jego twarz jeszcze bardziej przypominała pysk węża. — Oczywiście, nie ma nic za darmo.
— Ile tym razem chcesz, gadzie? — westchnął Gajeel.
— Równowartość twojego kota? — zwężone źrenice zatrzymały się na Pantherlilym, który zastygł, zaskoczony. — Żartuję. Ze trzy tysiące klejnotów, to może zainteresuję się waszą sprawą.
Gajeel wyciągnął sakiewkę z wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym rzucił nią o blat.
— To zaliczka — oznajmił. Zercreed łapczywie chwycił woreczek i począł skrupulatnie liczyć. — Resztę dostaniesz, jak już wykonam misję.
Podał zielonowłosemu ulotkę. Zercreed obejrzał ją i pokiwał głową.
— Wiem, o kogo chodzi. Wyjątkowo bezkarna szajka, a nawet nie są moimi klientami. Pojawiają się, rabują i znikają. Tak przynajmniej mówią ludzie.
— I? — Gajeel wyczekująco uniósł brew.
— Lucky Street 15 — odparł Zercreed bez wahania, zwracając mu ulotkę. — Jak dopadniesz dowódcę, reszta niedługo się zjawi.
Gajeel charakterystycznie zachichotał. Jedynym powodem, dla którego nigdzie jeszcze nie zgłosił działalności pubu, był tylko i wyłącznie fakt, jak bardzo uwielbiał jego właściciela. Za odpowiednią cenę bez mrugnięcia okiem wyjawiał kluczowe informacje dla każdej sprawy, z którą się do niego przyszło.
— Dzięki. — Smoczy Zabójca z zadowoleniem zebrał się do wyjścia. — Do zobaczenia.
— Wpadaj częściej, Kurogane-kun — Zercreed mrugnął do niego porozumiewawczo. Lily, zanim podążył za Gajeelem, po raz ostatni otaksował go wzrokiem.
— Na pewno można mu ufać? — spytał cicho. — Źle mu z oczu patrzy.
— Gdybym spotkał go trochę później, też pewnie bym mu nie ufał — odparł jego partner. — Lepiej nie pytać go zresztą o podejrzane rzeczy, bo będzie pierwszy, żeby cię wydać. Mimo wszystko, równy z niego gość.
Znów byli odprowadzani przez liczne ponure spojrzenia. Nikt jednak nie śmiał podnieść ręki na przyjaciela Encyklopedii, gdyż wszyscy lubili z niej korzystać.
Nie zwracając na to uwagi, Gajeel otworzył drzwi i już miał przedstawić Levy dalszy plan działania, gdy z przerażeniem spostrzegł, iż w zaułku nikogo nie ma.
— Jasna cholera! — zaklął i pobiegł ulicą, a za nim poleciał zaaferowany Lily. — A mówiłem, żeby nie zwracała na siebie uwagi…!
*
Właśnie wtedy, gdy czekanie stało się dla Levy wręcz uciążliwe, drzwi otworzyły się ponownie. Nie pojawił się w nich jednak członek Fairy Tail, a dwóch ogromnej postury mężczyzn. Jeden z nich był blondynem, drugi brunetem, obaj mieli jednak te same dziwacznie powykręcane tatuaże na odsłoniętych ramionach. Dziewczyna wstrzymała oddech i szybko schowała się w kącie pomiędzy ścianami. Nieznajomi nie zauważyli jej, ale ich rozmowa sprawiła, że nadstawiła uszu:
Fairy… Tail? Silne to jest?
— Czy ty przespałeś ostatnie parę lat pod kamieniem? Wygrali pieprzone Igrzyska. Mają magów silniejszych, niż w Sabertooth.
— Kurka wodna, to nam szef dał zadanie. Nie wiadomo nawet, jaką ma moc.
— Za to wiemy, gdzie mieszka. Z zaskoczenia weźmiesz każdego. Przecież widać, że to nie Tytania czy Demonica Mira. Poradzimy sobie.
Levy zacisnęła dłonie w pięści. Chcieli porwać kogoś z Fairy Tail? Może nawet zabić? Musiała to sprawdzić. Mimo ostrzeżeń Gajeela, cicho podążyła za mężczyznami. Byli w mieście, tutaj energia magiczna unosiła się na każdym kroku. Nie powinni byli jej wyczuć.
 Mężczyźni poruszali się po krętych uliczkach równie sprawnie, co Gajeel. Starała się utrzymywać dystans, lecz trudno było jej w ten sposób nadążyć. Na szczęście śledzeni nie sprawdzali wcale, czy ktoś ich obserwuje. W najlepsze rechotali ze swoich żarcików. Levy nie dosłyszała z ich rozmowy już nic o Fairy Tail.
Zanim się obejrzała, skrótami dostali się aż na skraj miasta. Wyszli z części zatłoczonej kamienicami, co przestraszyło Levy, bo było tu coraz mniej rzeczy, za którymi mogłaby się schować. Starając się jednak zachować wigor, szła dalej za nimi, postanawiając w razie czego udawać zwykłego przechodnia.
Szybko musiała wdrożyć plan w życie, bo blondwłosemu mężczyźnie wypadło coś z kieszeni płaszcza i kiedy schylił się, by to podnieść, zauważył ją. Dziewczyna szła dalej, próbując powstrzymać drżenie rąk wsadzeniem ich do kieszeni kurtki. Blondyn trzepnął w ramię bruneta i patrząc na nią, oboje wymienili między sobą szeptem kilka zdań. Chciała ich wyminąć, lecz mężczyźni nagle zdecydowali się zastąpić jej drogę.
— No proszę, jaka słodka dzieweczka — zaszczebiotał ohydnie brunet. Miał pobrużdżoną, kwadratową twarz, która była tak podobna do twarzy drugiego z nich, że równie dobrze mogli być braćmi. — Powiesz, jak się nazywasz, Kaptureczku?
Levy milczała i znów próbowała po prostu ich ominąć. Przejście było jednak całkowicie zatarasowane dwoma górami mięśni. Zaczynała się stresować.
— No co tam, nie porozmawiasz z miłymi panami? — odezwał się blondyn, podchodząc niebezpiecznie blisko. — Chcemy tylko zobaczyć buźkę pięknej pani.
Zanim Levy zorientowała się, co chcą zrobić, blondwłosy zerwał kaptur z jej głowy. Zszokowana, zakołysała się. A gdy mężczyźni ujrzeli jej twarz, ich brwi poszybowały w górę.
— Patrz! — blondyn wyciągnął z kieszeni coś, co przypominało ulotkę misji i pomachał nią przed twarzą bruneta. — Identyczna!
Levy zastygła w niedowierzaniu. Na ulotce widniała jej własna twarz. Za jej złapanie wyznaczono dziesięć tysięcy klejnotów.
Ale przecież nic nie zrobiła…!
Brunet nagle roześmiał się rubasznie.
— Zdaje się, że nie musimy się fatygować z transportem! Nagroda sama do nas przyszła!
Gdy zaatakował, Levy ledwo zdążyła uskoczyć. Jego ręka powiększyła się gwałtownie, zostawiając wielki krater w miejscu, gdzie przed chwilą stała. Dziewczyna wykrzyknęła zaklęcie:
Solid Script: Chain!
Wyczarowane przez nią łańcuchy oplotły się wokół mężczyzn. Brunet jednak bez trudu je rozerwał, powiększając swoje ciało, a blondyn na sekundę zamienił się w piach, by zaraz powrócić do poprzedniej postaci. Nie miała nawet chwili, by się wycofać.
— Zima to najgorszy okres dla moich mocy — westchnął blondyn. Podeszwy jego stóp nadal były mokrym piaskiem. — Ty się nią zajmij, Blast.
— Bułka z masłem, kolego — brunet uśmiechnął się złowieszczo.
Solid Script: Ice! — wykrzyknęła przestraszona Levy. W stronę Blasta poszybowały odłamki lodu, lecz on złapał je w locie i skruszył swoją powiększoną dłonią.
Jest silny, myślała Levy. Ale skoro jego magia polega na sile, nie może być zbyt szybki!
Dziewczyna przyłożył dłoń do swojej piersi i krzyknęła:
— Solid Script: Fast!
Rezultaty jej treningu po Igrzyskach Magicznych zaczęły działać. Ze zdwojoną szybkością przypuściła atak na Blasta, przeskakując nad nim i jednocześnie wyczarowując ogień, który skierowała w jego głowę. Była milimetry od celu, gdy mężczyzna ze straszliwą siłą złapał ją w pasie. Uderzył nią o ziemię, aż straciła dech.
Niemożliwe!, myślała gorączkowo. Jakim cudem jest tak szybki?
Próbowała uwolnić się z uścisku ogromnej dłoni, ale ta ściskała ją tak mocno, że nie mogła nawet złapać oddechu.
— Nie szarżuj, Blast — ostrzegł kolegę blondyn. — Mamy ją obezwładnić, nie zabić.
Levy jęknęła, przerażona. Ostatkiem sił wrzasnęła:
— Gajeel! Na pomoc!!
Blondwłosy mężczyzna aż zatkał uszy.
— Kurwa, pospiesz się i ją ucisz! — warknął na bruneta. Ten bez wahania uderzył Levy w skroń. Choć walczyła, szybko straciła przytomność.
Jej krzyk dotarł jednak do właściwych uszu.
*
Lily przelatywał we wschodniej części miasta, gdy usłyszał rozpaczliwy krzyk Levy. Z wysoka ujrzał, jak dwaj mężczyźni unoszą ją i gdzieś odchodzą. Nie wahał się ani chwili dłużej i zawrócił do Gajeela. Na szczęście Smoczy Zabójca był blisko. Już wcześniej złapał trop dziewczyny.
— Złapali ją i gdzieś zanoszą — oznajmił Lily, dołączywszy do niego.
— Ilu? — Gajeel biegł, ile sił w nogach.
— Dwóch. Nie zauważyłem znaków żadnej gildii. To mogą być ci, których szukamy.
— Podrzuć mnie, Lily! — poprosił Gajeel. Exceed natychmiast uniósł go ponad budynki.
Obyśmy zdążyli, myślał Gajeel. Wiedziałem, że trzeba będzie ją ratować…